Wróciłam, choć wcale, a wcale mi się nie chciało.
Wyjazd się udał, dużo śniegu, słoneczko i odpoczynek (tylko psychiczny, fizycznie umęczona jestem nieziemsko). Nie będę tu opisywała naszego wyjazdu, bo był podobny do tego sprzed dwóch lat: pobudka o 7.00, szybka toaleta, ubieranie i śniadanie, o 8.30 na wyciągu, jazda do 16-17 (w międzyczasie jakaś przerwa na kawę, albo drugie śniadanie), powrót, prysznic, obiad, spacer po Livigno i o 20.30 spać. I tak przez 6 dni. No przesadziłam, w jeden dzień skończyliśmy jeździć ok. 14 i poszliśmy do na kilka godzin na basen z masażami. Pogoda dopisała nam niesamowicie i teraz wszyscy się ze mnie śmieją, tzn. z mojej cudownej opalenizny z goglami ! No ale nie dało się nie opalić !!!
Jedynie droga powrotna dała mi się we znaki - najpierw z Livigno do prawie Monachium (jakieś 15 km przed) prowadził Mąż, a potem się zamieniliśmy. Koło 21-szej, jakieś może 50 km za Monachium na dworze rozpętała się ulewa. Momentami padało tak mocno, że wycieraczki na najwyższych obrotach nie nadążały zbierać wody. Po drodze mijałam dwa gigantyczne wypadki. I cały czas padało, czasem mocniej, czasem słabiej. Jakieś 100 km od Drezna miałam już dość i się przesiedliśmy znowu. I co ? No i deszcz od razu przestał padać, pokazał się księżyc i gwiazdy...
Tak też czasem bywa ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz