Informacyjnie
Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania
sobota, 15 października 2011
Rejs w Chorwacji 2011 cz. 2
Po powrocie z wodospadów, gdy tylko zaczęło się ściemniać wypłynęliśmy z portu w Skradinie - najpierw rzeka, potem jezioro, znów rzeka i dopiero morze. Najpierw płynęliśmy wszyscy razem, ale potem były wachty i my byliśmy na pierwszej - do północy. A kolejną mieliśmy od 6.00 rano. Generalnie to od wypłynięcia z portu prowadziliśmy ten jachcik, ale jak się już zrobiło ciemno, to wcale nie jest takie proste. Niby GPS i mapy pomagają i wszystko jest jasne, ale jak wychodzi się na pokład i nic nie widać, albo widać coś co świeci, a nie jest innym jachtem, ani latarnią, a nie ma tego ani na mapie, ani na GPSie to dziwnie się człowiek czuje ;)) Na szczęście daliśmy radę. Po nocnej wachcie padłam i spałam tak mocno, że ani warkot silnika najpierw, ani ostre bujanie później nie były w stanie mnie obudzić :)
Ale gdy wstałam na poranną wachtę to już nie było mi tak różowo. Musiałam jeszcze skorzystać z toalety, która była na dziobie, a tam już tak bujało, że po wyjściu na pokład musiałam "porozmawiać" z morzem ;) Podobno choroba morska ma to do siebie, że cierpią na nią wszyscy - kwestia nie "czy" tylko "kiedy" :)
Na szczęście moja "rozmowa" trwała krótko i mogłam stanąć za sterem :)
Płynęliśmy jeszcze prawie do południa i dopłynęliśmy na do wyspy Bisevo, gdzie znajduje się przecudna "Błękitna Grota". Morze było mocno zafalowane, tak bardzo, że nie dało rady zamontować silnika do pontonu, a do groty można było wpłynąć albo łódką, albo pontonem.
No więc, do groty musieliśmy wpłynąć na pagajach :) Fale były jednak tak duże, że kilka razy bałam się, czy nie uderzymy w skały, tak nas znosiło. Ale było warto. Niestety zdjęć stamtąd nie mam, bo mój aparat nie jest wodoszczelny, a ja bałam się, że ponton może się wywrócić. Ale jakby ktoś chciał zobaczyć to wystarczy wpisać w google "błękitna grota" i jest galeria pięknych zdjęć. "Błękitną Grotę" powinno się zwiedzać w okolicach południa, bo wtedy do groty wpadają promienie słoneczne i wygląda bajecznie, woda ma różne odcienie błękitu, aż zapiera dech w piersiach :)
Po powrocie z groty na jacht, zrobiliśmy sobie jeszcze kąpiel w dużych falach, nie powiem, ekstremalnie momentami było, ale daliśmy radę.
Z Biseva popłynęliśmy na wyspę Solta do Maslinicy.
Zacumowaliśmy na bojce i popłynęliśmy pokąpać się i ponurkować, bo w zatoczce podobno jest zatopiony wrak statku, na głębokości 3- 4 metrów, ale nikt z nas go nie widział. My co prawda tylko snurkowaliśmy w masce w rurką, ale nasz skipper schodził głębiej w pełnym ekwipunku nurkowym i też nic nie widział ;)
W Maslinicy zostaliśmy prawie do południa, wieczorem zjedliśmy kolację w klimatycznej knajpce,
a czas do południa poświęciliśmy na zwiedzanie tego małego miasteczka i kąpiel w uroczym zakątku na ładnie przygotowanej plaży.
Miasteczko choć malutkie to bardzo bogate. Wielką rezydencję ma tam jeden z najbogatszych ludzi w Niemczech, jeden z dyrektorów Formuły 1, a także Mike Jagger ;))
Z Maslinicy popłynęliśmy do Trogiru.
Cudne miasteczko, gdzie bardzo widoczne są wpływy włoskie, a wręcz weneckie. Strzeliste wieże, wąskie, kamieniste uliczki porośnięte winogronem i bluszczem. Po tych uliczkach chodziliśmy do późnego wieczora, a na koniec usiedliśmy na małym ryneczku przy katedrze, gdzie przy muzyce na żywo i tańcach upłynął na czas do północy.
Kolejnego dnia wracaliśmy do Biogradu. Na początku wszystko szło dobrze, ale w miarę jak płynęliśmy nasi załoganci ze skipperem na czele nieco zaniemogli . Na szczęście udało nam się ich uśpić i sami, tzn. przy pomocy tej drugiej pary, którzy pierwszy raz w życiu byli na żaglach, prowadziliśmy jacht. Płynęło się fajnie, choć wiatr dochodził do 6 stopni w skali Beauforta, trochę halsowaliśmy, ale wiatr wiał nam w twarz i zaczęło się robić późno, więc przeszliśmy na silnik.
Szło nam całkiem fajnie do czasu jak przestał działać GPS - wtedy przestało być wesoło. Obudziłam skippera, on usiadł do GPSa, a ten jak zaczarowany zaczął działać. Zresztą skipper zobaczył, że żarty się skończyły. Ok. 22.00 ja odpadłam, bo całym dniu na pokładzie i wcześniejszej nocnej zabawie byłam mocno zmęczona. Tak zasnęłam, że nawet nie obudzili mnie jak wpływaliśmy do portu w Biogradzie. Dopiero jak już zacumowaliśmy, koło 1.00 w nocy, poszłam do mariny. Na drugi dzień skoro świt pobudka, bo trzeba było zatankować jacht i do 9.00 się wyprowadzić.
I tu znów powstał problem organizacyjny. O 9.00 opuściliśmy jachty, a odjazd do Polski w pierwszej wersji miał być o 13.00, ale już na miejscu dowiedzieliśmy się że wcześniej jak o 16.00 autobusów nie będzie. Na szczęście tym razem udało się zostawić jeden jacht, który nie szedł do dalszego wypożyczania i tak mogliśmy zostawić bagaże. Poszliśmy znów pochodzić po Biogradzie,
a potem udaliśmy się na plażę - jedyną jaką tam widziałam pisakową.
Kąpiel morska, kąpiel słoneczna i zaczęliśmy się zbierać, żeby jeszcze przed podróżą się wykąpać. Wracając z plaży spotkaliśmy ludzi, którzy jechali za nami w autobusie, tyle że na wczasy stacjonarne i oni nam powiedzieli, że maja zbiórkę o 21.00 ! Trochę nas to zaskoczyło, ale wróciliśmy do mariny. Idąc się kąpać spotkaliśmy organizatora i spytaliśmy czy to prawda - on zdziwiony powiedział, że sprawdzi. Jak wracaliśmy z kąpieli też go spotkaliśmy - okazało się, ze to prawda, że autobusy będą dopiero o 21.00 !!! Co więc zrobić z tym czasem który nam pozostał ? Postanowiliśmy wybrać się do knajpki na kolację na ich lokalną potrawę - pekę. Peka to różnego rodzaju mięsa do tego ziemniaki i warzywa wkładane do naczynia i pieczone w żarze. Potrawa ta ma to do siebie, że trzeba ją zamawiać 2 godziny przed konsumpcją. No i zeszliśmy cały Biograd w poszukiwaniu gdzie nam coś takiego zaserwują. Niestety to był już październik, czytaj: "po sezonie" i nigdzie nie chcieli nam tego dania przyrządzić :( A jak już znaleźliśmy taką knajpkę, to było za późno, bo 18.30, a 2 godziny na przyrządzenie, potem jeszcze konsumpcja, a jeszcze trzeba dojść do portu i przebrać się na podróż, więc odpuściliśmy. Poszliśmy do tej knajpki co w pierwszym dniu, ja tym razem na tuńczyka.
Wyjazd ostatecznie jeszcze trochę się nam opóźnił - wyjechaliśmy po 22.00, ale dzięki temu, że jechaliśmy w nocy, to spałam, a nie nudziłam się. Koło południa byliśmy w Katowicach, a już po drugiej w naszym mieszkanku :)
W sumie jestem bardzo zadowolona z tego wyjazdu - odpoczęłam trochę psychicznie, zmęczyłam się fizycznie, starałam się poukładać trochę rzeczy w głowie, zobaczyłam ładne miejsca, zjadłam trochę smakołyków. Chorwacja podobała mi się, ale nie zostawiłam tu swojego serca, moją miłością pozostaje Italia.
Chorwaci, jak na południowców przystało, są bardzo serdeczni i uśmiechnięci i bardzo lubią Polaków. Generalnie - język słowiański - więc dogadać się też było łatwo. Kuchnia jak to śródziemnomorska - dużo ryb i owoców morza, dla mnie super. W jednej z lokalnych knajpek zamówiliśmy też jagnięcinę z grilla, która podobno była specjalnością zakładu, ale jak dla mnie była zupełnie nie jadalna - za tłusta, za mocno przypieczona w niektórych miejscach, to nie był dobry wybór.
Co trzeba jeszcze wiedzieć - Chorwacja jest droga, zwłaszcza na wyspach. Np. zgrzewka wody mineralnej - 6 butelek półtoralitrowych - kosztowała 36 kun, co na złotówki daje ok. 24 zł. O knajpach nie wspomnę. W pierwszy wieczór na morzu, jak nocowaliśmy na bojce, podpłynęliśmy do knajpki na piwo. A że w ogrodzie był duży grill, na którym piekła się duża ryba, to postanowiliśmy też taką zamówić. Jedna ryba na 8 osób, spora ryba 1,7 kg. Rachunek nas trochę zdziwił - sama ryba kosztowała 680 kun (ponad 450 zł !!!), a jeszcze były dodatki typu ziemniaczki, surówki, napoje.
Różnica w cenie na lądzie i na wyspach też jest znaczna, np. piwo najtaniej kupowaliśmy po 9 kun, a najdrożej po 25 kun - jak widać rozbieżność duża.
Ważnym aspektem tego wyjazdu jest to, że dużo, a nawet bardzo dużo się nauczyliśmy. Uprawnienia uprawnieniami, ale nic nie zastąpi umiejętności. Sami (pod okiem skippera) mieliśmy możliwość wpływania i wypływania z portów, podchodzenia do bojek, załatwiania formalności w portach, tankowania i wody i paliwa, ale też nauczyliśmy się sporo o nawigacji. Teraz, nawet posiadając dokumenty uprawniające do poruszania się po wodach europejskich, jeszcze nie podjęlibyśmy się sami wypłynąć w rejs, jednak tego opływania jeszcze trochę nam brakuje.
To co na tym wyjeździe oceniam najgorzej to organizacja. Już pominę dojazd do Chorwacji i te opóźnienia z odjazdem, ale naprawdę wiele rzeczy organizacyjnych było nie do końca jak powinno. Były osoby, które miały uzasadnione pretensje do organizatora, a organizator umywał ręce i kazał im sprawę załatwiać ze skipperem, a sposób zachowania organizatora nie był profesjonalny, typu "co ode mnie chcecie, sami chcieliście płynąć". Mimo, że my nie mieliśmy zatarć, to po tym jak potraktowali tamte osoby raczej nie popłyniemy z nimi na kolejna wyprawę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz