Rejs morski marzył nam się już od dawna, a że mam znajomego kapitana, który obiecał super wyprawę, to zdecydowaliśmy się na takie wakacje. Za ten rejs pierwszą ratę zapłaciliśmy już w styczniu i zaplanowaliśmy urlopy. Wszystkie przygotowania szły pełną parą. Kapitan załatwiał wszystko, ale niestety nie załatwił wcześniej spotkania załogi. Tak więc mieliśmy się poznać w dniu wyjazdu. Wcześniej było trochę komplikacji, pierwotna wersja przewidywała wylot z Wrocławia z przesiadką w Mediolanie, ale linie lotnicze się wycofały i mieliśmy lot z Warszawy bezpośrednio do Palermo.
Udało się ! Dochodzi południe mamy zrobione zakupy – odpływamy.
W tym miejscu dwa słowa o tej części Palermo, którą w ciągu tych trzech godzi udało nam się zobaczyć. Pierwsze wrażenie – o jejku, gdzie my jesteśmy. Brudno, wysokie bloki z wielkiej płyty i tylko jeden interesujący akcent i piękny widok: na skale Monte Pelegrino nad miastem króluje zamek (castello). Obok (nie widać z dołu i niestety nie byliśmy zwiedzać) znajduje się w naturalnej jaskini sanktuarium św. Rozalii – patronki Palermo. Tyle zapamiętałam z pierwszego dnia w stolicy Sycylii.
Wypływamy. Kierujemy się na wyspy Liparyjskie. Niestety wiatr nam nie sprzyja. Właściwie to wcale go nie ma ;) Płyniemy na silniku. Będziemy płynąć długo, więc jest okazja żeby się lepiej poznać. W załodze jest kapitan, jego zastępca, trzy małżeństwa oraz jeszcze jeden żeglarz z powołania. Jesteśmy podzieleni na załogi, po dwie osoby w parze (małżeństwa zostały rozbite) na wachcie. Oczywiście kapitan i jego zastępca się nie wliczają. Ponieważ zostaje nas siedmioro, jedna osoba zawsze ma dyżur w kambuzie (kuchni ;))
Zaczynają się pierwsze drobne problemy z błędnikiem. Na pokładzie jak w porządku, ale pod pokład zejść się nie da ;) Mimo, że słabiutko buja. Płyniemy, płyniemy, aż wreszcie na horyzoncie zaczęły majaczyć wysepki: najpierw Alicudi, zaraz za nią Filicudi, my płyniemy na Lipari – tam jest port.
Pierwotna nazwa Wysp Liparyjskich brzmiała Eolskie na cześć Eola – greckiego boga wiatru, który podobno tu zamieszkiwał. Wysp jest siedem i są pochodzenia wulkanicznego. Na jednej z nich – Stromboli znajduje się czynny wulkan, który daje o sobie znać mniej więcej co kwadrans i na który organizowane są wyprawy. Wyspy Eolskie zostały w 1999 roku wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Narodowego UNESCO.
Lipari – wyspa, na którą płynęliśmy jest największą ze wszystkich i liczy sobie ponad 4 tys. Mieszkańców (dla porównania na Alicudi mieszka tylko 40 osób).
Na miejsce dopłynęliśmy sporo po północy, więc zwiedzanie zostało na rano. Jak wstałam i wyszłam na pokład moim oczom ukazał się cudny widok. Urocze, słodkie miasteczko. I oczywiście nieodłączne włoskie pranie wywieszane na balkonach.
Miasteczko wybudowane na skałach, kręte uliczki, schody i największa atrakcja miasta – akropol. Jest to usytuowany na wysokiej górze kompleks kościołów i pałaców zbudowanych głównie w epoce baroku. Zwiedziliśmy wszystko co się dało i cudnymi uliczkami wróciliśmy do jachtu.
I znów w samo południe odpłynęliśmy od brzegów Lipari Zmierzaliśmy ku kolejnej wyspie (w planie mieliśmy niestety tylko dwie) Vulcano. Jest to wyspa – wulkan. Co prawda nieczynny ale nawet troszkę miejscami wydobywa się dym. Wyspa swoją sławę zawdzięcza głównie gorącym fumarolom ogrzewającym wodę morską. Kąpiel w tak gorącej wodzie byłaby przyjemnością, gdyby nie zapach – opary siarki są gryzące nie do zniesienia. Popluskaliśmy się trochę w tej wodzie, jak nie zanurzało się głowy dało się wytrzymać, ale musieliśmy się zanurzać, bo było tak dość niebezpiecznie – wszędzie wokół, również pod wodą, skały i wielkie kamienia, a co jakiś czas przepływały wodoloty, które robiły duże fale.
Popływaliśmy sobie do popołudnia, udało mi się po raz pierwszy pływać w masce, przez co mogłam oglądać różne ciekawostki pod wodą, i ruszyliśmy w dalszą podróż. Zaplanowaliśmy na wieczór dobić do portu w Milazzo. Ma miejscu byliśmy koło 21.00 i od razu część z nas wybrała się na zwiedzanie miasta. Miasto było nawet przyjemne, ale nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Nocą wyglądało nawet dostojnie. Kościoły, uliczki z murami ozdobionymi jakby kapliczkami poświęconymi różnym świętym i pięknie oświetlony castello. Mały ruch, mało ludzi.
Rano niestety miasteczko straciło na urodzie. Wszędzie pełno samochodów, każdy jeździ jak chce i parkuje jak chce. Na ulicach i w sklepach tłumy ludzi.
Największą ciekawostką był dla mnie targ rybny. Wielkie tusze tuńczyków, głowy mieczników, owoce morza.
Ale nawet zamek nie robił takiego wrażenia jak w nocy.
Wypłynęliśmy z Milazzo dość wcześnie około 10.30. Była długo droga przed nami i mieliśmy przejść Cieśninę Messyńską. Nikt z obecnych na pokładzie nigdy tamtędy nie płynął, a nasłuchaliśmy się sporo o prądach w cieśninie. Kolejny cel podróży – Riposto. Ale o tym następnym razem :)
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz