To już nasz szósty raz w Livigno. Pisałam tu nie raz jak bardzo lubię to miejsce, ma w sobie klimat. Tym razem nasz wyjazd był bardzo spontaniczny- decyzja zapadła w święta i nocleg znaleźliśmy dopiero w czwartek, a w sobotę wyjazd. W piątek znalazłam jeszcze czas, żeby kupić sobie nowe narty, bo moje pamiętają zamierzchłe czasy ;) Kupiłam je w 2006 roku, a były już po 2 sezonach.
No i w sobotę wyjechaliśmy. Podróż minęła dobrze, hotel San Rocco
okazał się bardzo fajny, tuż przy miejscu, gdzie mieszkaliśmy podczas naszego pierwszego pobytu. Z naszego pierwszego miejsca to tylko tyle zostało.
Od razu w po rozpakowaniu poszliśmy na spacer po miasteczku i gdzieś coś zjeść. Gdzieś w naszym przypadku oznaczało naszą ulubioną restaurację w Livigno - Canoa.
Jemy tam przynajmniej raz, zawsze gdy jesteśmy w Livigno. I wiecie co ? Zawsze, od 11 lat obsługuje nas ta sama kelnerka. Jeśli będziecie kiedykolwiek w Livigno to CANOA polecam z czystym sumieniem.
W niedzielę w miasteczku były chmury, ale jak się wjechało do góry to coś pięknego - słońce, błękitne niebo, ciepło, nowe narty. Czego chcieć więcej ? No może trochę mniej ludzi. Tydzień w którym byliśmy, był pierwszym tygodniem SKIPASS FREE, czyli jeśli kupiło się co najmniej 4 noclegi w Livigno to karnet dostawało się za darmo. I uwierzcie mi - miasteczko zostało opanowane przez Polaków. Fakt, ze Livigno jest bardzo popularne wśród rodaków, ale pierwszy wiosenny tydzień bezpłatnych karnetów to już wręcz coś niesamowitego. W Livigno w tym czasie odbywały się nawet Dni Polskie - były koncerty (m. in. Afromental, czy Sarsa), a do niektórych dyskotek wstęp był tylko na polski dowód osobisty. Mnie osobiście takie rzeczy nie kręcą, ale dużo było miłośników nocnych rozrywek ;)
Ja miałam swój śnieg, słońce i narty, które po pierwszym zapoznaniu okazały się wręcz stworzone dla mnie. Ale... tu się właśnie kryje małe ale: poczułam się za pewnie i jadąc z dość dużą prędkością (zegarek pokazywał ok. 50 km/h) popełniłam mały błąd, po którym wyrznęłam jak długa i mocno uderzyłam się w prawe kolano. Na dodatek trochę wygięło mi prawą nogę. Mąż podjechał do mnie, odpiął mi narty i zdjął buta. Bolało :( Po kilku chwilach znalazła się przy nas ratowniczka, z pytaniem, czy wzywać tobogan i czy jedziemy do szpitala. W Livigno ratownicy są obecni na większości tras, jeżdżą i w razie czego są od razu na miejscu. Nawet nie pomyślałam o wezwaniu pomocy, a pomoc już była.
Po chili stwierdziłam, że pomoc mi nie potrzebna, ale, gdy ubrałam buta i stanęłam na tę nogę stwierdziłam, że może bym i dojechała, ale po co ryzykować. Nie mam już 20 lat, a mogę sobie zrobić większą krzywdę.
Poprosiłam o tobogan - zwieźli mnie do pierwszego wyciągu. Tam przełożyli mnie na sanki przypięte do skutera i zawieźli mnie do wyciągu z wagonikami. Wyciągiem na dół, a tak już czekała karetka. W szpitalu, a właściwie klinice, bo była to malutka klinika w miasteczku, trafiłam w ręce ortopedy i radiologa. Ortopeda zbadał mi kolano, zostało zrobione prześwietlenie i znów diagnoza. Na szczęście nie było ani złamania, ani nie doszło do zerwania żadnych wiązadeł. Jedyni stłukłam i skręciłam kolano. Dostałam tabletki przeciwbólowe, noga w ortezę i zalecenie okładów z lodu.
No i zero nart :(
Ten ostatni zakaz był zbędny, bo i tak nie dałabym rady jeździć.
W poniedziałek miałam się jeszcze pokazać w klinice i odebrać zdjęcie i opis, a przy okazji poprosiłam o kule, bo samodzielnie nie mogłam chodzić.
Żeby się nie nadwyrężać i nie chodzić "na jedzenie" od poniedziałku wzięliśmy w naszym hotelu jeszcze kolacje - bardzo smaczne i dość spore - 3 dani plus deser.
I tyle było z mojego jeżdżenia. Ale za to zaprzyjaźniłam się z barmanem w hotelowym barze przy Aperolu i Bombardinio,
jak już mi siły pozwoliły chodziłam na jeden stok do Męża, a w piątek - w ostatnim dniu, pojechałam wyciągiem na prawie 3 tysiące metrów, żeby podziwiać widoki i napić się Bombardinio.
Odpoczęłam, poczytałam, po nadrabiałam zaległości w porządkowaniu zdjęć.
Mój Mąż sobie pojeździł.
I tyle. Następny raz pojedziemy w przyszłym roku.
Kolano się goi, chodzę już bez kul, opuchlizna zeszła. Do nart się nie zraziłam ;)
Ale na razie kuruję się dalej, bo za chwilę kolejny wyjazd. Już w sobotę :)
Informacyjnie
Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
pięknie się ogląda taką zimę na zdjęciach ale na miejscu musiałabym się chyba cały czas znieczulać bombardinio ;D
OdpowiedzUsuńWspółczuję kontuzji i to pierwszego dnia ale dobrze, że tylko tak się to skończyło !
Kto nie jeździł na nartach ten tego nie zrozumie ;) Zima, zwłaszcza o taj porze roku to bajka :) Z nogą na szczęście już lepiej - chodzę bez kul i ortezy i mogę prowadzić samochód, ale jeszcze nie zginam całości. A w niedzielę Hiszpania na nas czeka ;)
Usuńoooo Hiszpania !!! no proszę ... a my się łamiemy nad Portugalią :)
UsuńMy od dziś w Hiszpanii A za niecały miesiąc Neapol
OdpowiedzUsuń