Na Lanzarote, jak w ubiegłym roku na Fuertę, lecieliśmy z biura podróży. Wykupiliśmy hotel z opcją All Inclusive. Wylot mieliśmy z Wrocławia w sobotę około południa. Jak pisałam wcześniejZnów nie lecieliśmy sami, tylko z znajomymi, którzy mają dwójkę malutkich dzieci. I daliśmy radę. Co prawda nie było rodzin z dwójką tak małych dzieci, ale takich dzieciaczków 16-20 miesięcy było w samolocie sporo.
Jedynym mankamentem jest sam lot, trochę długo - w tamtą stronę ponad 5 godzin. Na Kanarach musieliśmy przestawić zegarki na godzinę do tyłu, a kolejnego dnia o kolejną godzinę, bo akurat na ten weekend przypadała zmiana czasu na czas zimowy w większości krajów europejskich.
Przyjechaliśmy do miasteczka Playa Blanka na samym południu wyspy Mieszkaliśmy w czterogwiazdkowym hotelu Tropical Island. Bardzo ładny, czysty, zadbany i bardzo duży. W sumie to były kiedyś dwa hotele, które połączyli w jeden, a teraz nawet numeracja jest podwójna. My mieszkaliśmy w apartamencie 605 Island, ale był też pokój 605 Tropical i praktycznie niczym się nie różniły, nawet ułożenie budynków takie samo. Na pokojach z oznaczeniem Tropical były owoce tropikalne, a z oznaczeniem Island wysepki.
Na terenie ośrodka było sporo basenów i różnego rodzaju oczek dla dzieci, jeden basen główny - z atrakcjami dla dzieci i jeden basen duży - 50 metrowy z torami do pływania.
W sumie to hotel wybraliśmy ze względu na ten basen pływacki (mój Mąż chciał sobie trenować) i ten właśnie basen pływacki jest powodem naszej reklamacji ! Tak złożyliśmy w biurze podróży reklamację, bo basen był nieczynny - trwała przerwa technologiczna. Pani sprzedająca nam wczasy nie wspomniała o tym, że będzie zamknięty, mimo, że miała taką wiedzę, bo jak się dowiedzieliśmy później od rezydentki, informacja o przerwach technologicznych podawana jest zawsze na początku roku - zawsze jest informacja kiedy i które baseny będą zamknięte.
Sam hotel, jak już pisałam, był bardzo zadbany, było dużo zieleni, miejsc spacerowych i sporo atrakcji. Jedzenie było smaczne i bardzo dużo, no i oczywiście cały czas byliśmy "pod wpływem" (oczywiście bez przesady, z umiarem !), bo winko, piwko i drinki były all time bez ograniczeń :)) Ale tylko na terenie hotelu. Do plaży i oceanu mieliśmy jakieś 10-15 minut piechotą, a do centrum miasteczka jeszcze jakieś 5 min. Plaża miejska był mała i niezbyt nam się tam podobało.
Dowiedzieliśmy się jednak, że w okolicy, tzn. ok. 3 km od plaży miejskiej znajdują się śliczne dzikie plaże zwane Playa Papagayos. Jednego razu wybraliśmy się tam, żeby zrobić rozeznanie jaka jest droga, bo dowiedzieliśmy, że ostatnie dwadzieścia minut idzie się trochę ekstremalnie. No i rzeczywiście tak było, ale z powodu deszczu. Tak, tak złapał nas krótki, ciepły deszcz i to na terenie, gdzie nie było gdzie się schować ;) No ale zaraz potem wyszło słonko i spędziliśmy w cudnym miejscu.
Skoro okazało się, że jednak dojście nie jest tak dramatyczne, dwa dni później wybraliśmy się wszyscy - oczywiście z dwoma wózkami.
No i tak prosto już nie było, ale daliśmy radę ;) Dzieciaki miały radochę tarzając się piasku.
Kilka razy byliśmy też w miasteczku - nieduże, ale bardzo zadbane. Oczywiście wszystko na biało, dużo sklepów z kosmetykami i aloesem, kafejek, knajpek i umiarkowana ilość turystów.
Nad samym morzem ciągnie się piękna promenada, ma kilka kilometrów i prowadzi z jednego końca miejscowości na drugi. Spacer może trwać nawet kilka godzin :). I tak spacerując zwiedziliśmy sporą część wybrzeża i dotarliśmy do portu Marina Rubicon.
W porcie jak to w porcie - piękne jachty, sporo knajpek i dwa razy w tygodniu targ, na który zjeżdżają się handlarze z okolicy i głównymi produktami są produkty lokalne, a jedną z zasad - brak produktów chińskich. Nie wiem jak jest naprawdę, ale tak się reklamują. Targ w Marina Rubicon odbywa się w środy i w soboty. Poszliśmy najpierw w środę, my z Ekoleżanką chodziłyśmy po targu, a chłopaki zajmowali się dziećmi, ale szybko się okazało, że zabrali nam również pieniądze, więc byłyśmy ograniczone zakupowo ;)
Jak przyjechaliśmy do naszego hotelu, już w pierwszym dniu naszym oczom ukazała się fajna górka.
Tzn. takich górek było więcej, ale ta była do zdobycia ;) Ustaliliśmy sobie, że jednego dnia wybierzemy się z Mężem na zachód słońca. Na Lanzarote, po zmianie czasu, słońce zachodziło mniej - więcej ok. 18.20. Wyszliśmy z hotelu koło 17-stej i postanowiliśmy dobiec przynajmniej do podnóża góry. Zakładaliśmy, że nasza wyprawa (tam i z powrotem) potrwa ze 3 i pól godziny, obawiałam się, że na ten zachód słońca nie zdążymy. I tak, truchcikiem, truchcikiem i po 30 minutach byliśmy u podnóża górki, a po kolejnych 15 byliśmy ... na szczycie ;)
Wtedy okazało się, że "ta górka", to krater wygasłego wulkanu i krater można przejść wokół. To akurat dobrze, bo podeszliśmy sobie jak najbardziej na zachód, żeby obejrzeć pięknie zachodzące słońce. Niestety słońce miało inne plany i zamiast chować się do oceanu postanowiło schować się za chmury ! Nie ważne ! Najważniejsze były widoki z tej góry !
Cudnie !!!
Co do czasu spędzanego w hotelu, to upływał nam głównie na basenie,
jedzeniu i spacerach :)
W czasie naszego pobytu pojechaliśmy (tzn. ja z Mężem) na dwie wycieczki zorganizowane, ale tym już w następnym poście :)
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz