Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

wtorek, 9 lipca 2013

Gruzja cz.I - przyjazd i Mccheta


Jak już wysiedliśmy z samolotu i przeszliśmy odprawę celną ruszyliśmy ku wyjściu. Dodam jeszcze, że oprócz nas i tego kolegi co nas namówił, był jeszcze jeden znajomy z dziewczyną z 6-cio letnią córeczką. Ten znajomy był w Gruzji 3-ci raz, więc postanowiliśmy skorzystać z jego doświadczenia i mimo, że w planie mieliśmy pierwszy dzień spędzić w okolicach Kutaisi, zapadła decyzja, że idziemy do marszrutki do Tbilisi. Ale niech Wam się nie wydaje, że to takie proste jest dotrzeć do marszrutki. Jeszcze nie wyszliśmy z lotniska, a już ruszył na nas tłum "napadaczy", z których każdy chciał zawieźć nas dokąd tylko chcemy oczywiście za odpowiednie pieniądze. Jednak byliśmy twardzi i udało nam się dotrzeć do odpowiedniej marszrutki.
Koszt podróży z lotniska w Kutaisi (ok. 25 km od centrum miasta) do Tbilisi 10 dolarów od osoby, odległość ok. 220 km, czas przejazdu ok. 4 godzin. Kierowca poczekał, aż busik się zapełni i ruszyliśmy. Pierwszy przestanek zrobił w Kutaisi przy kantorze, żebyśmy mogli sobie pieniądze wymienić i przy okazji w sklepie pobliskim kupić coś do picia, bo na lotnisku nie było nic, a przed nami długa droga w upale.
Po mniej więcej 1,5 godzinie podróży kierowca zrobił przestanek w przydrożnym barze. Nawet trudno było stwierdzić, że to bar ;)) Toaleta obok była taka, że poszłam na stronę, bo tam wejść się nie dało.

Ale pan kierowca się najadł i pojechaliśmy dalej.
Po blisko 4 godzinach podróży gruzińskimi drogami, które już pierwszego dnia dane było nam niestety poznać, dotarliśmy do Tbilisi na dworzec DIDUBE.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miejsce to będzie najczęściej odwiedzanym przez nas punktem. Didube to po pierwsze miejsce przyjazdów i odjazdów marszrutek w najróżniejsze części Gruzji i nie tylko, bo do Armenii też dojechać można. Poza tym to jeszcze stacja metra i ... wielki bazar, gdzie możesz kupić prawie wszystko. Czyli spaliny, brud, tumult i hałas i w tym wszystkim chleb, warzywa i owoce ;)
W tym zgiełku i huku podjęliśmy pierwszą złą decyzję, która zaważyła na całej naszej wyprawie. Zaufaliśmy znajomemu, który twierdził, że w Tbilisi są wysokie ceny za kwatery i on proponuje, żebyśmy pojechali do Mcchety, bo to niedaleko - jakieś 30 minut marszrutką, a tam jest taniej, a w ogóle on ma tam zaprzyjaźnionych Gruzinów, to będzie super. Zaufaliśmy i pojechaliśmy. Kierowca wysadził nas w centrum miejscowości, koło kościoła. Zdecydowaliśmy, że zanim pójdziemy dalej to zwiedzimy ten kościół.
Wyglądał całkiem ładnie, było jakieś wydarzenie, bo było dużo kobiet, jakieś śpiewy, modły
a na koniec szedł jakiś facet i niósł owcę - nie wiem po co:

Spotkaliśmy tam też Gruzina, który trochę po polsku mówił, bo trochę czasu spędził w Polsce, w Krakowie. I powiedział nam, że zrobiliśmy głupio nie nocując w Tbilisi, bo tam wcale nie jest drożej, a gdziekolwiek byśmy nie chcieli jechać, to i tak najpierw musimy pojechać do Tbilisi na sławetne Didube ! I że Mcchecie to są tylko 3 kościoły do zwiedzenia i nic więcej. No to postanowiliśmy zwiedzić jeszcze jeden kościół i znaleźć nocleg, bo bez sensu wracać teraz do Tbilisi. Nie uszliśmy jakieś 100 m, a już napatoczył się nam taksówkarz, który od razu zaproponował nam noclegi u siostry (jak się potem kazało, to wcale nie była rodzina) i do tego przekupił nas pysznym, domowym winem. Po dwóch czarkach ulegliśmy i zawiózł nas - 6 osób swoim zdezelowanym autem na kwaterę. Ludzie byli trochę zaskoczeni, ale oddali nam swoje pokoje i łazienkę na dwa noclegi.
Po krótkim odświeżeniu ruszyliśmy zwiedzić ten drugi kościół, a potem byliśmy umówieni z Danielem - tym kierowcą taksówki, że zawiezie nas do tego trzeciego kościoła, który znajdował się jakieś 16 km od centrum Mcchety.
Jak się okazało Mccheta jest jednym z najstarszych gruzińskich miast i przez kilka wieków było nawet stolicą. W obecnych czasach właśnie to miasto jest siedzibą najwyższych władz Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Jako ciekawostkę dodam, że nie tylko dwa kościoły, o których za chwilkę, ale całe miasto są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Udaliśmy się więc najpierw do Sweti Cchoweli kościoła katedralnego. Przez wiele lat było to najważniejsze miejsce w Gruzji - miejsce koronacji i pochówku królów, a dziś siedziba arcybiskupa Mcchety i Tbilisi - głowy kościoła.
Kościół jest naprawdę piękny, z niesamowitymi, bardzo starymi freskami.
Akurat jak byliśmy odbywał się tam ślub,

i nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że akurat był wtorek, a nie był to jedyny ślub w tym dniu. Jak się później okazało, praktycznie w każdym dniu tygodnia odbywały się tam śluby
kościelne. Ale dzięki temu, że był ślub, mogłam zrobić kilka zdjęć w środku, bo jest zakaz fotografowania, poza ślubami ;)
Oczywiście do żadnego z gruzińskich kościołów kobieta nie może wejść w spodniach. Nie ma tu mowy o krótkich spodenkach, tylko wszystkich spodniach nawet długich. Za to w mini takiej, że prawie bieliznę widać - nie ma problemu ;) Na szczęście przed większością kościołów leżą spódnice lub chusty do obwiązania (ja potem już nie rozstawałam się z pareo).

Po zwiedzeniu katedry udaliśmy się w miejsce, gdzie poznaliśmy naszego taksówkarza Daniela i on zwiózł nas do Monastyru Dżwari, skąd rozciągały się bajkowe widoki na okolice.




Z monastyru Daniel zawiózł nas do niby lokalnej kanjpki na kolację. Nie wyglądała na lokalną, bardziej na nowoczesną, ale dzięki Danielowi mieliśmy niby taniej - ale tego tak naprawdę nie wiemy na pewno. Po pewnym czasie zrozumieliśmy jak to działa - taksówkarz podwożąc nas na nocleg, czy odstawiając nas do knajpy ma prowizję od klienta. No ale na czymś zarabiać muszą, a aż tak bardzo "upierdliwy" nie był.
Na kolację wzięliśmy sobie (akurat ja i mój Mąż) zupę lokalną o smaku... mydła i osławione chinkali. Zupa przypominała ..., nie wiem co, nie potrafię znaleźć polskiego odpowiednika, ale miała w sobie taką ilość kolendry, którą Gruzini dodają dosłownie do wszystkiego, że odechciewało się jeść. Niestety osławione chinkali z mięsem również były przesiąknięte kolendrą, jedynie z serem były ok. No i wino - znakomite.

Po kolacji nasz znajomy. stwierdził, że idziemy do tych jego znajomych. Więc ruszyliśmy, ale jak szliśmy już dobre 1,5 km a miejsca, do którego szliśmy, ani widu, ani słychu,  odpuściliśmy. Tzn. nasza trójka, znajomy z dziewczyną i dzieckiem poszli.
Wróciliśmy na naszą kwaterę, a pani gospodyni poczęstowała nas kawą i domowym chaczpuri (pychota)  i wieczór upłynął nam bardzo miło na tarasie, z widokiem na Monastyr

i bez... komarów.


cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz