Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

niedziela, 14 lipca 2013

Gruzja cz.III - Kazbeg


Wstaliśmy wcześnie rano, żeby jak najszybciej wyjechać. Oczywiście najpierw musieliśmy dojechać na sławetne Didube. Ponieważ marszrutki rozkładów jazdy nie mają, nie mogliśmy szykować się na konkretną godzinę, tylko dopasować do tego co będzie. Na szczęście po 10-tej pojazd wiozący nas w góry wyruszył. Przed nami była ponad 3 godzinna podróż. Okazało się, że busikiem podróżują sami Polacy ;) Poznaliśmy grupkę ludzi 55+ (jak sami o sobie mówili), którzy wybrali się do Gruzji na dwutygodniową wyprawę, a jako przewodnika mieli swojego dobrego znajomego - Rosjanina, który od 20 lat mieszka w Polsce, a zna różne rejony byłego ZSRR. Dzięki swojej biegłej znajomości języka udało mu się wynegocjować, że kierowca marszrutki zatrzymywał nam się po drodze w ciekawych miejscach.
Ruszyliśmy w podróż Gruzińską Drogą Wojenną (GDW) - drogą wiodącą z Tbilisi przez Wielki Kaukaz aż do Władykaukazu, łącznie 208 km. My mieliśmy do przebycia jedynie 130 km ;)
Najwyższym punktem Gruzińskiej Drogi Wojennej jest Przełęcz Krzyżowa (2379 m n.p.m.) GDW swoją nazwę zawdzięcza częstym działaniom wojennym, konflikty z Rosją zwłaszcza w czasie  rosyjskiej aneksji Kaukazu na początku XIX w. Stan drogi momentami jest naprawdę tragiczny, a jak jechaliśmy lewą stroną, prawie jednym kołem nad przepaścią, to zobaczyłam w przepaści resztki jakiegoś samochodu.

Pierwszy postój mieliśmy jakieś 65 km od Tbilisi, nad zbiornikiem Żinwali przy fortecy Ananuri pochodzącej z przełomu XVI i XVII (obiekt wpisany na listę UNESCO).



Kolejną atrakcją GDW jest Gudauri - nowoczesny ośrodek narciarski z trzema wyciągami wagonikowymi i 7 km trasami narciarskimi. Tam się jednak nie zatrzymywaliśmy - w końcu to nie sezon zimowy ;))
Następny przystanek mieliśmy w punkcie widokowym  - pomniku "wieczystej przyjaźni radziecko - gruzińskiej". Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego umieściłam to w cudzysłowie ;))



Ostatnie miejsce postoju mieliśmy już zjeżdżając z przełęczy. Na naszej drodze ukazały się czerwone skały:


Są to tarasowate nacieki wapienne, powstałe przez odparowanie nasyconej minerałami wody, stale sączącej się ze zbocza. Podobne zjawisko występuje w Turcji w słynnych Pamukkalach, ale tam skały są śnieżnobiałe.
Po trzech godzinach podróży dotarliśmy do niewielkiej miejscowości Kazbegi. Po drodze mijają np. takie przeszkody:
Tam jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z marszrutki, a już  nachalne Gruzinki wparowały do środka nagabując nas na nocleg. Udało nam się jednak opędzić i ruszyliśmy ku najbliższej knajpce, żeby coś zjeść. Spotkani na miejscu Polacy poradzili nam, żeby spróbować szaszłyków cielęcych - bo są niezłe. Oczekując na nasze zamówienie nasz kolega przedstawił nam swój plan. Stwierdził, że idziemy do klasztoru Ciminda Sameba (na wysokości 2.170 m n.p.m.), tam przenocujemy pod gołym niebem, albo pod jakimś daszkiem w klasztorze, a rano pójdziemy w góry w stronę Kazbeku. Mieliśmy ze sobą śpiwory i karimaty, ale jak to usłyszałam to się tylko w głowę postukałam i powiedziałam, że ja nie idę ! T. mi wtórował - nie będziemy spali w górach pod gołym niebem, a poza tym nie wybieramy się na Kazbek ! W końcu stanęło na tym, że jak on chce, to niech idzie, my zostajemy w Kazbegach i w góry na chodzenie wybieramy się na drugi dzień.
Polacy siedzący przy sąsiednim stoliku troszkę podsłuchali naszą rozmowę i bardzo dobrze, bo to co powiedzieli chyba dotarło. Oni właśnie wrócili z gór i zdobyli Kazbek. (5.047 m n.p.m.). To nie jest górka do wejścia, to jest niebezpieczna góra do wspinaczki. Opowiadali, że najpierw dojechali do klasztoru (można tam dojechać) tam nocowali w namiotach (!) i rano wyruszyli. Po 8 godzinach marszu w górach dotarli do Stacji meteo na lodowcu, gdzie rozbili obóz. Kolejnego dnia wspinali się 4 godziny, bo widoczność zrobiła się słaba i musieli rozbić obóz  i czekać do następnego dnia rano, kiedy to po kolejnych trzech godzinach wspinaczki dotarli na szczyt. Całe wejście, nie licząc odpoczynku zasłużonego i wymuszonego to 17 godzin. Do tego cały sprzęt alpinistyczny, odpowiednie zabezpieczenie medyczne i ciepła odzież, bo w górach temperatura jest cały czas ujemna, a na Kazbeku cały rok leży śnieg. Powiedzieli nam też, że w klasztorze nie ma gdzie nocować, a nawet jakby było, to pop się na to nie zgadza, bo kościół i klasztor są miejscem kultu religijnego i od wczesnych godzin porannych przychodzą tam wierni, żeby się modlić. A spanie pod gołym niebem jest bez sensu, bo po pierwsze w nocy jest zimno, a po drugie nad ranem krowy atakują ;))
Potem dołączyli jeszcze inni Polacy, którzy też Kazbek zdobyli i poinformowali naszych nowopoznanych znajomych, o śmierci 7 Bośniaków, po których przyleciał kilka godzin wcześniej śmigłowiec ratowniczy, ale niestety za późno. Cała grupa zmarła na obrzęk mózgu spowodowany chorobą wysokościową ! Nie mieli tabletek na tą chorobę, nie chcieli pomocy, którą oferowali inni alpiniści i tak tragicznie to się dla nich skończyło. To chyba przemówiło to kolegi, bo ochota na Kazbek mu odeszła.
Co do naszych nowych znajomych, to oni z Kazbegi jechali prosto do Rosji, żeby zdobyć jeszcze Elbrus, jednak jak spotkaliśmy się potem na lotnisku, to opowiadali, że nie zdobyli Elbrusa, ze względu na problemy z aklimatyzacją jakie się u nich pojawiły. Dobrze, że u nich zdrowy rozsądek zwyciężył nad chęcią zdobycia szczytu !
Co do Polaków, to jeszcze w Kazbegach i potem w górach spotykaliśmy praktycznie samych Polaków: i takich co przyjechali na wspinaczkę i takich co są turystycznie. Poza jedną parą czeską i jedną litewską, no i jednym Irlandczykiem - byli sami Polacy !

Ale wrócimy do nas. Skoro pomysł spania pod gołym niebem nie wypalił ruszyliśmy na poszukiwanie "kwatiry". Nie było to trudne, bo panie nadal koczowały na przystanku, żeby dopaść jakichś turystów. Nas od razu "wyhaczyła" jedna solidna Gruzinka i widać, że chyba jakąś wysoką pozycję miała, bo od razu wszystkie inne odeszły na bok. Kwatira jak kwatira - nic szczególnego, ot gospodarstwo, gdzie kury po podwórku biegają, a widać, że gospodarze się z domu do domku letniskowego przenieśli, a dom na potrzeby turystów oddany. Dom jak na standardy Kazbegi bardzo przyzwoity, remontowany i  nawet część okien miał plastikowych.
Najważniejsze jednak, że było łóżko, prysznic i ciepła woda. Rozlokowaliśmy się w pokoju i coś trzeba było ze sobą zrobić, dopiero 16-sta dochodziła, a siedzieć i się zastanawiać to nie ma nad czym ! Chwyciliśmy za przewodniki i znaleźliśmy wodospad, nad który można byłoby się udać. Ruszyliśmy najpierw przez centrum Kazbegi

i dalej piechotą szosą w stronę granicy z Rosją. Szło nam się dość dobrze, bo z górki, ale musieliśmy nałożyć bluzy, bo w górach w cieniu było już chłodno.
Zgodnie z naszymi wyliczeniami do wodospadu było jakieś 8 km, ale czemu nie zrobić sobie drogi na skróty ? Po kilku kilometrach marszu  wyrósł przed nami kierunkowskaz do Tsdo, tylko 2,5 km. Postanowiliśmy udać się do tej wioski i zobaczyć, czy przez nią nie da się skrócić drogi do wodospadu. Po krótkiej wspinaczce naszym oczom ukazał się wioska - kilka domów, w kiepskim stanie i ani żywego ducha.


Po jakiejś chwili wyszedł do nas chłopczyk 8 może 10-cio letni, z którym dogadaliśmy się na migi i po gruzińsku, że żadnej drogi na skróty nie ma ! Musieliśmy więc wracać do głównej drogi. Ale nie byliśmy już sami. W Tsdo przyplątał nam się kompan podróży - młody owczarek kaukaski,
który za nic nie chciał się od nas odczepić. Szedł więc z nami. Szliśmy dalej nawet przez tunel zupełnie nieoświetlony, na szczęście z chodnikiem. I jak już całkiem straciłam nadzieję, że gdzieś dotrzemy znów ni stąd ni zowąd ukazał się kierunkowskaz - skręt w lewo na Gweleti. Ruszyliśmy więc dalej tym razem droga polną wśród malowniczych skał i bujnej roślinności.

Nasz towarzysz zakolegował się z robotnikami pracującymi przy rzece, wiec dalej szyliśmy już bez psa ;)) No, ale szliśmy, szliśmy i wodospadu jak nie było tak nie było ! Kolega poszedł przodem, a my mieliśmy już odpuścić i zaczekać, ale stwierdziliśmy, że dojedziemy jeszcze kawałeczek. I cudowny widok ukazał się tuż przed nami. 40 metrowy wodospad Gweleti. Nie podchodziliśmy blisko, ale nawet z daleka robił wrażenie i to duże !!!

Niestety czas nie jest z gumy i zbliżał się wieczór, a w górach ciemno zaczyna się robić wcześniej, a przed nami było jeszcze 8 km drogi powrotnej i to pod górkę ! Ale na nasze szczęście po wyjściu na szosę pierwszy samochód na jaki zamachaliśmy się nam zatrzymał. Jechał Azer, który na stałe pracuje w Rosji, a mieszka w Azerbejdżanie i dojeżdża do pracy 6 godzin w jedną stronę. Na szczęście pracuje co 2-3 dni.
Szybko wróciliśmy do Kazbegi i zdążyliśmy wprost do małej knajpki coś przekąsić. Tu poznaliśmy dwóch chłopaków z Łodzi, którzy zachęcali nas do spróbowania czaczy - miejscowej wódki, co to ma ok. 60 procent, którą koniecznie trzeba popijać gruzińskim winem ;)
Rano wstałam rześka i świeża, w przeciwieństwie do chłopaków, którzy wciąż byli przeziębieni i ruszyłam do sklepu po coś na śniadanie. Wyszłam na zewnątrz i zamarłam. Pierwszy raz moim oczom ukazał się Kazbek !

Jak przyjechaliśmy poprzedniego dnia widać było tylko klasztor Kazbek był w chmurach, teraz ukazał się w całej swej krasie - dokładnie jak okładka z przewodnika, tylko jeszcze piękniej. Kazałam chłopakom zrobić śniadanie, a sama chwyciłam za aparat i narobiłam zdjęć z każdej strony. I bardzo dobrze, bo już godzinę później po Kazbeku śladu nie było.
Po śniadaniu ruszyliśmy w góry. Po godzinnej morderczej wspinaczce dotarliśmy do klasztoru Cimindy Sameby (Świętej Trójcy). Miejsce to jest nie tylko miejscem kultu religijnego, ale też symbolem Gruzji. Kościół, który tam się znajduje  zbudowany został w XIV i jest bardzo klimatyczny.


Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy ruszyć dalej w góry, a im wyżej wchodziliśmy, tym piękniejsze widoki Kaukazu ukazywały się naszym oczom. Kolega poszedł trochę wcześniej i inną trasą, my ruszyliśmy grzbietami i tak szliśmy od skałki do skałki, a to może jeszcze jeden wierzchołek, może jeszcze jeden.



I jak potem patrzyłam na mapie doszliśmy gdzieś do wysokości 2700-2800 m n.p.m., czyli na najwyższą wysokość na jaką weszliśmy na własnych nogach !
Zmęczenie jednak dało się we znaki, więc ruszyliśmy w drogę powrotną.
.
A wieczorem wróciliśmy do tego baru co dzień wcześniej, do naszych znajomych łodzian. Wieczór, przy dwóch karafkach czaczy mocno nam się przedłużył. Chłopaki opowiadali o tym co już widzieli w Gruzji i co można zobaczyć, a poza tym o innych swoich podróżach. Jeden z nich w ciągu ostatnich 17 lat był 21 razy w Indiach i zwiedził prawie całą Azję.
Pod wpływem ich opowieści nasz kolega podjął decyzję, że na drugi dzień jedziemy zwiedzać Wardzię.
Ale o tym już  następnym razem ;)
cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz