Z hotelu wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu, bo no następnego miejsca noclegowego mieliśmy całkiem niezły (jak na tamtejsze warunki) kawałek drogi - ponad 130 km, bo na balijski znaczyło ponad 4 godziny samej podróży, a w zanadrzu mieliśmy jeszcze jedną atrakcję.
Jadąc na wschód,
za miejscowością Singaraja skręciliśmy na południe, do ukrytych wśród dżungli
wodospadów Sekumpul. Na Bali wodospadów jest sporo, ale akurat ten uważany jest
za najpiękniejszy. My widzieliśmy kilka i ten zrobił na mnie naprawdę
największe wrażenie.
Dojazd nie jest
mocno skomplikowany, chociaż trzeba korzystać z nawigacji, bo oznaczeń na
drogach jest nie wiele. Kiedy GPS wskazał, ze jesteśmy na miejscu byliśmy
troszkę zdziwieni, bo trafiliśmy do miejsca, gdzie parking był tylko przy
restauracji i też nie było oznaczenia. Zostawiliśmy więc samochód pytając wcześniej
o zgodę i drogę. Droga okazała się łatwa, po drodze mijaliśmy rozbawione dzieciaczki
i spokojnym krokiem dotarliśmy do informacji turystycznej.
Tam oczywiście informacja, że na wodospady można wejść tylko z przewodnikiem i nie inaczej. Wejście z przewodnikiem na tak zwany "long trecking" dla nas dwojga kosztuje 500.000 IDR (ok. 130 PLN). Niestety nie jest to prawda, można wejść bez przewodnika i koszt takiego wejścia na wszystkie wodospady w kompleksie wynosi 35.000 IDR (9 PLN) na osobę. Kolejny raz i nie ostatni na tej wyprawie daliśmy się naciągnąć. I nie było to w formie propozycji tylko bardziej wymuszenia: „trzeba, inaczej się nie da”.
Sama trasa jest przepiękna,
choć dość stroma i dla osób mniej sprawnych może być lekko problematyczna. Jest
dość dobrze przygotowana, są schody, barierki, wyznaczone ścieżki, ale trzeba
brać pod uwagę warunki panujące po pierwsze w dżungli, a po drugie tuż przy
wodospadzie – bywa ślisko, a stopnie są obrośnięte mchem. Naprawdę przewodnik
nie jest tu nikomu do niczego potrzebny – to tylko naciąganie turystów (kolejny
minus dla Bali).
Jak już wspomniałam Sekumpul to nie jeden wodospad a kompleks 7 czy 8 wodospadów - zresztą samo słowo „sekumpul” oznacza po balijsku „kilka”.
Najwyższy z
wodospadów ma ok. 80 metrów wysokości, a całość położona jest w odludnym miejscu, w
pięknej scenerii i dzikiej roślinności.
Miejsce jest
niesamowite, szum wody, delikatne kropelki osiadające na twarzy, kojąca zieleń
dookoła.
W wodospadzie
można się wykąpać i nawet byliśmy na to przygotowani, ale jak weszłam do wody i
poczułam siłę i potęgę tego wodospadu, to spanikowałam i nie podpłynęłam
bliżej.
Obok wodospadu Sekumpul,
na tym samym terenie są jeszcze wodospady Hidden oraz – kawałek dalej - Fiji (oddzielnie płatny, ale jakieś grosze,
mając przewodnika on „załatwia” te opłaty).
Miejsce ma swój niesamowity urok i przynajmniej na przełomie lutego i marca nie ma tam tłumu turystów, a wręcz było naprawdę niewiele osób. Czytałam, że te wodospady są mało oblegane, bo znajdują się dość daleko od najpopularniejszych turystycznych miejscówek, a do tego trzeba się trochę nachodzić, bo szlak ma kilka kilometrów, a powrót stromymi schodami w górę może podnieść tętno. Do tego trzeba kilka razy przejść przez rzekę – nie jest głęboka, podczas naszego pobytu maksymalnie do połowy ud sięgała, ale podczas pory suchej jest ponoć do kostek 😉
Nam cały spacer, wraz kąpielą, serią zdjęć przy każdym w wodospadów zajęła nam blisko 2,5 godziny, ale było warto.
Do samochodu
wróciliśmy koło 16.00, a przed nami było jeszcze blisko 60 km (czyli ponad 2 godziny
jazdy), po górskich krętych i wąskich ścieżkach, a do tego zaczynała się
kolejna ulewa.
Cała nasza trasa tego dnia, Google Maps |
Do miejscowości
Kintamani dojechaliśmy już po zmroku (zapomniałam dodać, ze na Bali ciemno robi
się już około godziny 18.00) i próbowaliśmy dostać się do naszego kolejnego
miejsca noclegowego, położonego dość wysoko. Droga pod górę była bardzo stroma,
do tego padał deszcz i było ślisko i Jimni odmówił współpracy! Nie podjechał.
Do miejsca, gdzie dojeżdżaliśmy, a był to inny hotel, wyszli ludzie i próbowali
nam pomóc, ale się nie udało, zadzwonili więc do naszego hotelu i obsługa
przyjechała po nas i nasze bagaże, a Jimni’ego zostawiliśmy w polu przy drodze,
jakieś 600 metrów od hotelu.
Domek wynajęliśmy
bardzo ładny, spory i wygodny.
Na szczęście w miejscu naszego noclegu mieli restaurację (bo do miasteczka było dobre 2 km), więc zamówiliśmy kolację do pokoju i zmęczeni podróżą i wrażeniami poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz