Nasza nowa miejscówka – Sang Tirta - zaparła mi dech w piersiach – zieleń, zieleń, cisza, spokój i jeszcze raz zieleń. Czego chcieć więcej po męczącej Kucie? Spędziliśmy tu dwie noce, pierwszej nocy w domku obok ktoś nocował, a drugiej byliśmy sami w całym obiekcie. Nasz opcja noclegu była ze śniadaniem (zresztą jak wszystkie miejscówki, które rezerwowaliśmy), dzień wcześniej musieliśmy zdecydować na podstawie krótkiego menu, co chcemy jeść. Wyboru zbyt dużego nie było, więc jednego dnia pancake’i, drugiego Mie Goreg.
Trudno jest opowiedzieć jak tam było spokojnie i zielono – chyba najlepiej oddadzą to film i zdjęcia 😊
Po przyjeździe i obejściu naszej miejscówki ruszyliśmy na spacer po okolicy. Wynaleźliśmy w Google, że nie daleko są gorące źródła, więc zdecydowaliśmy się udać w tamtym kierunku i zobaczyć jak to wygląda. Nasz spacer wśród tarasów ryżowych zachwycał nas z każdym krokiem bardziej i nawet szare niebo nie zniechęcało nas przed odpoczynkiem wśród takiej zieleni. Udało nam się też zlokalizować ciepłe źródła, które okazały się niewielkim basenikiem, z którego korzystali sami tubylcy. Nas od razu za wejście na teren chcieli skasować, ale udało nam się wytłumaczyć panu, ze my tylko oglądamy, a nie korzystamy. W sumie nawet nie zrobiłam zdjęcia tego baseniku, bo głupio było mi iść z aparatem i robić moczącym się ludziom zdjęcia, a z daleka nie było dostępu, żeby pstryknąć fotkę. Za to na parkingu pani sprzedawała owoce i po krótkiej pogawędce poczęstowała nas
tutejszą odmianą pomarańczy – pomarańczą olbrzymią i mangostanem. Pani – jak na tamtejsze warunki, nieźle radziła sobie z angielskim, a nawet wiedziała co nieco o Polsce, bo jej siostra właśnie w naszym kraju pracuje w fabryce groszku. Kupiliśmy od niej jeszcze kilka mangostanów i wróciliśmy do naszego domku na kolację, która składała się z lokalnych owoców – właśnie mangostanu, rambutanu, pitai i bananów. Niesamowita wyżerka 😊Po powrocie ze spaceru w naszym ośrodku był straszny hałas. Było tak głośno, że myślałam, że włączył się jakiś alarm, no ale nikt go nie wyłączał?! Poszłam się w końcu zapytać obsługi o co chodzi i na migi zrozumiałam, że mam się nie przejmować. Ale jak się nie przejmować, jak przez ponad godzinę coś tak hałasuje:
Okazało się, że to … a’la cykady – jakaś bardzo głośna ich odmiana. Natknęliśmy się na nie też kolejnego dnia podczas naszej wyprawy, ale po drodze nie brzmiało to aż tak drażniąco 😉
Kolejnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy na słynne tarasy ryżowe Jatiluwih. Zdecydowaliśmy się na pieszą wycieczkę do tego miejsca. Trasa miała długość nieco ponad 5 km, w sam raz na godzinną wycieczkę, więc zdecydowaliśmy, że spacer w takim miejscu dobrze nam zrobi.
Google maps |
Drogą, którą szliśmy nie przejechalibyśmy samochodem, musielibyśmy jechać naokoło nadrabiając spory kawałek. A tak nie dość, że poobcowaliśmy z naturą to jeszcze mieliśmy okazję zobaczyć jak żyją ludzie na wioskach, do których turyści raczej nie docierają. Na przykład jak mieszkańcy wioski dzielą mięso ze wspólnie ubitej świni, jak hodują kury, jak przenoszą różne rzeczy, czy gdzie można spotkać prosiaczka 😉
Było naprawdę malowniczo i pięknie, mimo, że w drodze powrotnej solidnie przekonaliśmy się co oznacza pora deszczowa na Bali. Ale i na to byliśmy przygotowani – na Bali w porze deszczowej trzeba zabierać peleryny przeciwdeszczowe 😉
Jatiluwih to niewielka wioska położona blisko 700 m n.pm., w okolicy, której znajduje się ponad 600 ha pól ryżowych. Pola te rozsiane są na wzgórzach w okolicy wulkanu Baturkaru. To miejsce jest niesamowicie piękne i malownicze, nie na darmo słowo „jatiluwih” oznacza w lokalnym języku „prawdziwe piękno”.
Tarasy ryżowe są naprawdę rozległe, a wśród nich wytyczono różnej szerokości trasy i ścieżki, po których można do woli spacerować i oglądać wygląda ryż na różnych etapach wzrostu. Czasem można też zobaczyć, jak tutejsi rolnicy uprawiają pola, a jest to praca żmudna i praktycznie wszystkie pracy wykonuje się ręcznie od zasiewu, przez rozsady, aż do zbiorów, które odbywają się nawet 4 razy do roku. Na polach Jatiluwih nie są stosowane żadne narzędzia mechaniczne, a nawadnia się je poprzez kaskadowy system melioracyjny.
Spacerować po polach można ile kto potrzebuje, tras jest sporo, najkrótsza zajmie 45 minut, ale można zbaczać z trasy na trasę, zmieniać szlaki i korzystać z klimatu i atmosfery ile się da. A podczas spaceru można spokojnie zatrzymać się w jednym z warungów – taki rodzaj małego rodzinnego biznesu najczęściej jadłodajnia lub sklepik – żeby coś zjeść lub się na pić. W naszym przypadku nie mogło zabraknąć naszego ulubionego kokosa 😉
Wstęp na tarasy ryżowe jest płatny i kosztuje 40.000 ODR (ok. 11 zł) oraz opłata za parking Istnieje też podobno wejście przez świątynię od strony południowej, gdzie płaci się o połowę mnie. My na wejście na teren tarasów nie zapłaciliśmy nic. Kasa biletowa znajduje się w wiosce ok 1,5 km na wschód od wejścia na teren tarasów. My doszliśmy do pól ryżowych od strony zachodniej, gdzie chyba nikt z turystów się nie zapuszcza, byliśmy przekonani, że kasa będzie przy wejściu, a nawet nikt nie sprawdzał biletów. Spędziliśmy tam ponad 3 godziny, sporo zeszliśmy, ale biletów na terenie nie można było kupić.
Po obiedzie w ulewie wróciliśmy do naszego domku, a kolejnego dnia po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Oj wierzę, że te widoki stanowiły dla Ciebie miłą odmianę - jaka cudna, intensywna zieleń na tych pejzażach :) Tarasy ryżowe zachwycają, oczy odpoczywają wśród tej soczystej zieleni. Bardzo podoba mi się to, co tu widzę, no poza tymi biednymi kurkami, co to pewnie nigdy nie chodziły po trawie, i tą krwawą jatką (tam to chyba więcej niż jedna świnka straciła życie).
OdpowiedzUsuńDziękuję za kolejny odcinek tej balijskiej opowieści, Elso :)
Ta zieleń był cudowna i nie chciało się stamtąd odjeżdżać. Tym bardziej, ze było dość spokojnie i nie było tłumów. Chyba pod tym względem dobry czas wybraliśmy na Bali.
UsuńTo ja dziękuję Taito, że tu zaglądasz i za miłe komentarze :D