W Wientian zostawiliśmy bagaże w hotelu i poszliśmy oddać samochód - wypożyczalnia była na tej samej ulicy.
O Wientian rozpisywać się już nie będę, bo chyba wszystko już napisałam. Udaliśmy się na jeszcze jeden masaż, pojedliśmy sticky rice, pospacerowaliśmy po wieczornym markecie, zliczyliśmy zumbę.
W nocy za to mieliśmy atrakcje - mieszkaliśmy na 4 piętrze w hotelu z oknami na stronę ulicy. W nocy zaczęła się ulewa, padało tak mocno i tak waliło o dach (chyba blaszany), że nie można była spać. A gdy trochę przestało z ulicy zaczęły dobiegać dziwne dźwięki. Okazało się, że to mnisi zbierający jałmużnę do metalowych mis. Była 4 rano, a my się dziwiliśmy, że w Luang Prabang o 6 rano nigdzie ich nie widzieliśmy ;) Z drugiej strony było to trochę dziwne, bo ludzi o tej porze na ulicach praktycznie nie ma.
Zdjęcie słabe, bo okna były zagrodzone czymś takim |
Po śniadaniu i krótkim ostatnim spacerze po mieście
taksówka za 60.000 LAK (ok. 27 PLN) zawiozła nas na lotnisko
i tak skończyła się nasza laotańska przygoda.
Jak pisałam na początku relacji - Laos mnie nie zachwycił. Była to ciekawa podróż, wnosząca wiele, ale nie porywająca. Spodziewałam się czegoś innego, ale to za zobaczyłam też ma swoją wartość. Sporo się dowiedziałam w tej części świata, trochę nowego o sobie, pojadłam dobrego jedzenia i odpoczęłam od mojej codzienności.
Nie odradzam podróży do Laosu, tylko jeśli planujecie zwiedzać te rejony proponuję wybrać inną porę np. listopad, wtedy będzie zdecydowanie ładniej.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz