Kolejnego dnia nie było czasu na bieganie, ani na celebrowanie śniadania. Czekała nas trudna wyprawa. Kolega już wcześniej nam zapowiadał, że tego dnia nie będzie łatwo - idziemy na wyprawę na klify i trzeba wziąć porządne buty.
Autobusem dojechaliśmy do Rabatu. Rabat graniczy z cudną Mdiną i właśnie na tej "granicy" znajduje się mały dworzec autobusowy, gdzie mieliśmy się przesiąść na autobus wiozący nas na Klify Dingli. Autobus, jak to na Malcie, odjechał kilka minut za wcześnie, a następny miał być za 40 minut. Zdecydowaliśmy się więc wejść na moment do Mdiny i zobaczyć ja za dnia :)
I tu muszę powiedzieć, że w przewodniku mieli rację. Mdina za dnia jest bardzo ładna, ale nie ma w sobie tej magii co wieczorem.
W końcu jednak nasz autobus przyjechał i dotarliśmy prawie na same klify :)
Tyle, że w przewodnikach piszą jak najłatwiej sobie wszystko zobaczyć i jak dojść do innych miejsc, a my - poszliśmy w przeciwnym kierunku. Klify na Malcie (jak chyba zresztą wszędzie) są majestatyczne. Wysokość klifów Dingli dochodzi do blisko 200 m n.p.m. - robi to wrażenie.
Jako, że nasz przewodnik - kolega - był na Malcie już tyle razy, zupełnie mu zawierzyliśmy i szliśmy jego śladem - od drogi zboczem do ścieżki przy krawędzi klifów, aż na naszej drodze pojawił się człowiek, który powiedział nam, że to jest teren prywatny i mamy sobie pójść i pokazał nam drogę. Nasz kolega stwierdził oczywiście, że nie, że będziemy szli tak jak szliśmy, a pozostałą 6-stką postanowiliśmy posłuchać miejscowego, ale droga, którą nam wskazał urwała się w połowie zbocza. Poszliśmy więc jednak za znajomym. I idąc dalej ścieżką przez zbocza zobaczyliśmy to:
Na początku do nas nie docierało o co chodzi, ale potem było gorzej. Na naszej drodze pojawiły się prawie niewidzialne siatki, a w pewnej chwili naszym oczom ukazał się okropny widok. Małe poletko, a na nim rozłożone siatki i kilkanaście ptaszków przywiązanych za nóżki, niemogących odlecieć. Nie zrobiłam zdjęcia, bo po pierwsze nie mogłam na to patrzeć, a po drugie bałam się, że jak ktoś zobaczy, że robię zdjęcia to może zrobić nam krzywdę. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę co to są te wszystkie wystrzały, które słyszeliśmy po drodze - oni polują na ptaki, a te małe przywiązane ptaszki to wabiki. Okazało się, że na Malcie polowania na ptaki są bardzo popularne, choć nieuzasadnione. Oni strzelają do ptaków od tak, dla sportu ! Co więcej to jest legalne !!! Oczywiście są okresy ochronne, kiedy polować nie wolno, ale październik akurat do nich nie należy.
Szybko opuściliśmy ten teren i znaleźliśmy ścieżkę nad klifami.
Niestety strzały co jakiś czas nad głowami nie dały nam zapomnieć, gdzie jesteśmy. Sam pas nad klifami jest wolny od polowań, ale już kilka, kilkanaście metrów dalej na prywatnych terenach mają takie małe rozwalające się budki, często wyglądające tak:
i wysiadują tam całymi dniami czyhając na swoje ofiary. To jest też ich sposób na spędzanie wolnego czasu. Dalej widzieliśmy jak całe rodziny przyjeżdżają na takie tereny i część poluje, a reszta przy odgłosach wiatrówek "odpoczywa". Muszę przyznać, że nawet idąc brzegiem tych klifów, wśród górek i chaszczy bałam się czy ktoś nas nie trafi, bo tylko głowy nam było widać. Same klify, zatoczki i te tereny są cudne i nie mogłam się napatrzeć i przestać pstrykać ;)) Ludzi po drodze nie mijaliśmy do pewnego momentu wcale, krajobraz praktycznie "księżycowy" i aż jeden kolega w pewnym momencie stwierdził, że czuje się jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi na ziemi, albo, że jakaś epidemia wybuchła i nam zaraz Dustin Hofman w kombinezonie wyskoczy :))
Wśród pięknych okoliczności przyrody bardzo przyjemnie upływał nam dzień. W pewnym momencie udało nam się zejść małym i wąskim wąwozem do samego morza.
W końcu naszym oczom ukazała się ciekawa skałka:
i
pod nią (a dokładniej w jej cieniu, bo upał tego dnia był
niemiłosierny) zorganizowaliśmy sobie piknik. Od tego miejsca też
zmienił się nam całkowicie krajobraz. Miejsce porośniętych chwastami
skałek zajęły jasne skały piaskowca z zatopionymi muszlami
i nawet znaleźliśmy schody do morza
Ale również ze zmianą krajobrazu zmienił się stopień trudności trasy i już nie było tak łatwo:
Widoki w dalszym ciągu były zachwycające:
Mimo, że było pięknie, to nawet najpiękniejszy krajobraz jest w stanie się znudzić. No może nie znudzić, ale jak już się idzie 6-stą godzinę w upale, to każdy ma dość. No może nie każdy, ale z naszej siódemki czworo (w tym my) miało dość. Przed nami było jeszcze dobre 3 godziny drogi i wtedy ktoś wymyślił, że zamiast iść klifem zrobimy sobie skrót w poprzek i jeszcze wyprzedzimy tą trójkę co przed nami. Zboczyliśmy na dróżkę pod górkę, już widzieliśmy jak skrócić drogę, ale... zapomnieliśmy o jednym. Jak tylko się pojawiliśmy naszą drogę zagrodził rosły mężczyzna z wiatrówką i dwoma myśliwskimi psami. Minę miał lekko zdziwioną co my tam robimy, ale kazał nam się wynosić, wskazując na zupełnie inną drogę niż ta, którą przyszliśmy i ta którą zamierzaliśmy iść. Raczej trudno było dyskutować z uzbrojonym facetem z warczącymi psami - siła jego argumentów była bardzo przekonywująca ! Czuliśmy się wtedy jak zwierzyna łowna i właśnie tą sytuację miałam na myśli pisząc wcześniej o polowaniu na nas ;)
Ruszyliśmy drogą wskazaną przez myśliwego/kłusownika (nigdy nie wiesz z kim masz tak naprawdę do czynienia). Droga polna, po kilkuset metrach zamieniła się na coś na kształt asfaltowej.
Oczywiście było stromo pod górę z niezliczoną ilością zakrętów.
W pewnej chwili straciliśmy nadzieję, że w ogóle gdziekolwiek dojdziemy. W końcu jednak naszym oczom ukazały się w oddali zabudowania. Dochodzimy na miejsce, a tam... Meksyk. Wszyscy w czwórkę zgodnie stwierdziliśmy, że tak wyobrażamy sobie Meksyk, albo filmy dają nam takie wyobrażenie Meksyku.
Naszym oczom ukazał się wieki plac - pusty, ani żywego ducha, tylko przystanek autobusowy, opuncje, tudzież inne kaktusy i w oddali kościółek - taki klimatyczny, jak na filmach:
Tak przywitała nas Bahrija. I to jest wszystko co w niej widzieliśmy. Zabukowaliśmy się na przystanku i siłą by nas nikt stąd nie wyciągnął. Najbliższy autobus był spodziewany za ok. godzinę. I całą godzinę spędziliśmy na tym przystanku. No dobrze, z małymi przerwami, bo chłopcy poszli do sklepiku po coś do picia (nasze zapasy się skończyły), no i korzystaliśmy też z toalety publicznej. To też coś co nas zaskoczyło. Toalety publiczne, przez nikogo nie pilnowane, żadnych osób pobierających opłaty, a w środku czyściutko, pachnąco, ładne kafelki, papier, ciepła woda do umycia rąk. Szok. Wtedy pomyśleliśmy sobie, że pewnie mała miejscowość, prawie zero ludzi, żadnych turystów, ale nie. Później też korzystaliśmy z takich toalet, w różnych miejscach, i było podobnie.
Kiedy w końcu przyjechał nasz autobus, ja marzyłam tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w hotelu, mimo, że była dopiero 17.30. Co prawda celem naszej podróży w tym dniu było Golden Bay, ale jak dojechaliśmy do Rabatu - tam była przesiadka - i pierwszy przyjechał autobus do St. Paul's Bay wsiedliśmy bez oporów.
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz