Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

środa, 8 kwietnia 2009

Wenecja - miasto tysiąca mostów


Po wyjeździe z Marillevy ruszyliśmy wprost do Wenecji. Noclegi mieliśmy zarezerwowane w pensjonacie na lądzie w Wenecji - Mestro. Dojechaliśmy tam po prawie 4 godzinach podróży i po zakwaterowaniu zaraz wybraliśmy się w podróż na wyspę. Najłatwiej było pociągiem, bo mieszkaliśmy koło stacji. Wsiedliśmy w pociąg i po kilkunastu minutach byliśmy w Wenecji. Zaopatrzyliśmy się w karty do podróżowania po Wenecji i okolicach i ruszyliśmy do vaporetti (tramwaj wodny), by jak najszybciej wyruszyć na podbój tej wodnej krainy.
I pewnie teraz spodziewacie się bardzo entuzjastycznych opowieści.
Otóż muszę wszystkich rozczarować. Wenecja mi się nie podobała ! Moje oczekiwania były bardzo duże i rozczarowałam się. Zobaczyłam szare, zaniedbane miasto, w którym zdarzają się ładne i zadbane kamienice, ale przeważają miejsca zaniedbane i wręcz człowiek ma obawy czy coś mu na głowę nie spadnie. Do tego jest brudno, pełno śmieci walających się gdzie popadnie. I tłumy turystów. Mimo, że wszyscy znajomi mówili mi, że o tej porze nie jest tak źle, to jednak nie prawda. Ludzi było wszędzie pełno i momentami wręcz tłoczno. Ale co się dziwić, jak całe centrum nastawione na turystów. Komercja całkowita. Sklep na sklepie - jesteś w stanie kupić dosłownie wszystko.
Ale po kolei. Dotarliśmy do Wenecji ok. 16-stej. Słonko to chyba zostawiliśmy w Marillevie, bo niebo było zasnute chmurami przez cały czas. Mój Mężuś - optymista, cały czas widział jak się przejaśnia, ale jakoś nie chciało :)
Udaliśmy się w podróż vaporetti  od stacji do Placu Św. Marka.


Po drodze mijaliśmy gondole:

  
A czasami Straż Pożarną:
I najróżniejsze budowle:

 
Przystanki:

Gdy dotarliśmy na plac to już nie było co zwiedzać. Wszystkie atrakcje (kaplica, pałac Dożów, wieża Campanile) czynne do 17.00 - my byliśmy kilka minut po. Udaliśmy się więc na spacer. Po krótkim czasie dotarliśmy do mostu Rialto, który wcześniej widzieliśmy z wody.

Tak chodziliśmy i chodziliśmy, aż zaczął zapadać zmrok. Chcieliśmy jeszcze kupić kartki i dotarliśmy do bardzo fajnego sklepiku, gdzie pan sprzedawca tak się ucieszył, że obcokrajowcy i starają się rozmawiać po włosku, że wyświadczył nam małą przysługę. Poprosiliśmy, żeby pokazał nam typową wenecką knajpkę, gdzie można dobrze zjeść. I pan polecił nam, ba nawet nas tam zaprowadził. Knajpka była mała - było 5 stolików i kuchnia. Była tam właścicielka, która sama gotowała i jej pomocnica, która podawała. To że właścicielka gotowała widzieliśmy na własne oczy, bo nasz stolik był koło kuchni. Wszystkie dania były pyszne i świeżo przyrządzone. Dla mnie to był najlepszy element naszej wyprawy. Zapłaciliśmy niebagatelną sumkę, ale było warto !
Potem wracaliśmy nocą - już było trochę ładniej:
   



Do pensjonatu dotarliśmy koło północy. Na drugi dzień już nie było tak przyjemnie. Od rana padał deszcz. Non stop - nie przestał nawet na momencik. Postanowiliśmy zacząć zwiedzanie od targu rybnego. Ale w niedzielę było nieczynne. Postanowiliśmy wiec wybrać się znów na Plac św. Marka - może uda nam się coś zwiedzić. Niestety kaplica czynna w niedzielę tylko 2 godziny - od 13 do 15, do pałacu Dożów kolejka na 4 godziny stania, a na wieżę nie ma sensu iść, bo i tak widoczność marna (ciągle ten deszcz)
Poszwendaliśmy się więc po mieście


     
I postanowiliśmy udać się na Mercato - wyspę szkła.

 
Tu - mimo, że część domków jest zaniedbana, podobało mi się bardziej. Jakoś tak kameralnej i cieplej (mówię o atmosferze, na dworze wciąż było zimno i padał deszcz!) Ludzi mniej, cenny nieporównywalne. No nie licząc cen rzeźb ze szkła i żyrandoli, bo takich cen nie powstydziła by się żadna europejska stolica :)))
   


Po kilku godzinach pobytu na Mercato (gdzie zwiedzaliśmy m.in. muzeum szkła) wróciliśmy na wyspę Wenecję. Po drodze mijaliśmy jeszcze wyspę St. Michele - wyspę cmentarz. Na tej wyspie byli i są chowani wszyscy Wenecjanie.

Po Wenecji chodziliśmy jeszcze kilka godzin, do czasu, aż zaczęły przemakać mi buty i spasowałam.



Następnego dnia od rana pakowanie i wyjazd !
Jak wyjeżdżaliśmy z Wenecji to jeszcze siąpił deszczyk, ale jakieś 50 km dalej było piękne słońce. A jak w Trento zatrzymaliśmy się na zakupach i kawie to chodziłam w krótkim rękawku.
A to jeszcze kilka zdjęć z drogi:





sobota, 4 kwietnia 2009

Marilleva 1400


Nareszcie mogę podzielić się swoimi wrażeniami z podróży. Czasu jakby troszkę więcej, luźniejszy dzień i jutro upragniona sobota :)
Mam nadzieję, że tego co najistotniejsze nie ominę. W tym roku nie jechaliśmy sami - wybrali się z nami nasi znajomi.
Wyjazd mieliśmy zaplanowany na 21 marca godz. 4.00 i o dziwo 10 minut przed czasem byliśmy gotowi. Podróż mijała nam przyjemnie, pogoda dopisywała, ruchu dużego na drogach nie było. Pierwszym naszym przystankiem był Innsbruck. Zaplanowaliśmy zobaczyć to miasto za dnia, bo rok temu byliśmy tam nocą. Najpierw pojechaliśmy pod Bregiesel - skocznię narciarską. Miejsce piękne, skocznia okazała, ale z cenami trochę przesadzili. Żeby wejść na teren obiektu trzeba zapłacić 7 euro. Pewnie dla osób, które zarabiają w euro wydatek niezbyt duży, ale my stwierdziliśmy, że to trochę przesada tym bardziej, że obiekt pięknie widać sprzed bramki :) Oto dowód:

Wokół wzgórza jest piękny park i cudne widoki. A poniżej widok ze skoczni, który często jest pokazywany w TV przy okazji transmisji skoków narciarskich:

Potem pojechaliśmy do centrum miasta. Jestem pod wielkim wrażeniem. Miasto jest po prostu PIĘKNE. Jest czysto, wszystko zadbane, kamieniczki odnowione. Brakuje mi słów, żeby opisać jak tam ładnie. Miasto ma niesamowity urok i czar - jakby się w bajce było :) A nad tym pięknym miastem królują zaśnieżone stoki.




Mam niedosyt tego miasta. Znów spędziliśmy tam mniej czasu niż byśmy chcieli i na pewno wrócimy tam jeszcze kiedyś.
Naładowani pięknem Innsburcka pojechaliśmy w dalsza podróż, i lekko spóźnieni (mieliśmy być do 19.00, a byliśmy po 19.30) dostaliśmy klucze do naszego apartamentu. Mieszkanko niczego sobie. Czysto, schludnie duży pokój z aneksem kuchennym i podwójnym łóżkiem, sypialnia z podwójnym łóżkiem i łazienka. Kto ma spać w sypialni - zrobiliśmy losowanie. Nam przypadł pokój i jak się potem okazało lepiej na tym wyszliśmy ;) W sypialni nie było okien, ani żadnej wentylacji, a jak z pokoju obok "sąsiedzi" zrobili imprezkę na korytarzu, to nasi znajomi spania nie mieli :)
Prawdę powiedziawszy sama Marilleva nie podobała mi się. To nie to co Livigno i nawet nie można porównać klimatu miejsca. Marilleva 1400 nie jest miasteczkiem - jest jakby to dobrze ująć - osadą hotelową. Cała miejscowość to hotele i wszystkie takie same. Tak jak poniżej:


Ja to nazywam "późny Gierek" ;) Uroku żadnego, szkło, beton i metal.
No ale w końcu pojechaliśmy tam, żeby na nartach jeździć, a nie zwiedzać ;)
Warunki bardzo fajne. Co prawda przygotowanie i typ tras też bardziej mi się podobały w Livigno, ale też było fajnie. Infrastruktura rewelacyjna. Do wyciągu bliziutko, a jak się wjechało tym jednym na górę, to już stamtąd rozjazdy w różne strony. Wiele tras, duży wybór stopni trudności i długości, dużo wyciągów. No i oczywiście przepiękne widoki, śnieg, błękitne niebo i słonko :) Przez 6 dni naszych narciarskich szaleństw tylko jeden dzień niebo było zachmurzone (na szczęście nie padało) i wiał wiatr, ale niezbyt mocny, a tak cały czas pogoda jak na zamówienie :)





Szaleństwa narciarskie bardzo nam się udały. Niestety mieliśmy mało możliwości, żeby skorzystać z nabytych umiejętności posługiwania się językiem włoskim, gdyż zarówno obsługa, jak i osoby pracujące w sklepach i restauracjach to albo Polacy, albo Włosi uczący się polskiego ;) Na stoku upatrzyliśmy sobie jedną knajpkę - zresztą w bardzo ruchliwym miejscu i poszliśmy się posilić. W knajpce było 2 Niemców, kilku Włochów - a reszta to Polacy. Siedzimy sobie zajadamy panini popijamy kawką, a tu z głośników nagle: "Jesteś szalona mówię Ci....." Wszyscy w śmiech, a to był taki mały prezent od właścicieli dla turystów. Innym razem jak podjechaliśmy tam na pizzę (jedzonko mieli rewelacyjne), to przez dobrą godzinę leciały polskie "szlagiery". I to najróżniejsze. Co do języka włoskiego to mi osobiście najbardziej się język rozwiązał mi się jak wypiłam litr winka. Ale pogadałam sobie przynajmniej za wszystkie czasy ;))

I tak nam słodko płynął czas w ośrodku narciarskim :)
W Marillevie byliśmy do soboty, a stamtąd prosto do kolejnego celu naszej podróży - do Wenecji.