Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Livigno po raz 6. - 2018 Wyjazd na ostatnią chwilę i skręcone kolano

To już nasz szósty raz w Livigno. Pisałam tu nie raz jak bardzo lubię to miejsce, ma w sobie klimat. Tym razem nasz wyjazd był bardzo spontaniczny- decyzja zapadła w święta i nocleg znaleźliśmy dopiero w czwartek, a w sobotę wyjazd. W piątek znalazłam jeszcze czas, żeby kupić sobie nowe narty, bo moje pamiętają zamierzchłe czasy ;) Kupiłam je w 2006 roku, a były już po 2 sezonach.
No i w sobotę wyjechaliśmy. Podróż minęła dobrze, hotel San Rocco
okazał się bardzo fajny, tuż przy miejscu, gdzie mieszkaliśmy podczas naszego pierwszego pobytu. Z naszego pierwszego miejsca to tylko tyle zostało.
Od razu w po rozpakowaniu poszliśmy na spacer po miasteczku i gdzieś coś zjeść. Gdzieś w naszym przypadku oznaczało naszą ulubioną restaurację w Livigno - Canoa.

Jemy tam przynajmniej raz, zawsze gdy jesteśmy w Livigno. I wiecie co ? Zawsze, od 11 lat obsługuje nas ta sama kelnerka. Jeśli będziecie kiedykolwiek w Livigno to CANOA polecam z czystym sumieniem.
W niedzielę w miasteczku były chmury, ale jak się wjechało do góry to coś pięknego - słońce, błękitne niebo, ciepło, nowe narty. Czego chcieć więcej ? No może trochę mniej ludzi. Tydzień w którym byliśmy, był pierwszym tygodniem SKIPASS FREE, czyli jeśli kupiło się co najmniej 4 noclegi w Livigno to karnet dostawało się za darmo. I uwierzcie mi - miasteczko zostało opanowane przez Polaków. Fakt, ze Livigno jest bardzo popularne wśród rodaków, ale pierwszy wiosenny tydzień bezpłatnych karnetów to już wręcz coś niesamowitego. W Livigno w tym czasie odbywały się nawet Dni Polskie - były koncerty (m. in. Afromental, czy Sarsa), a do niektórych dyskotek wstęp był tylko na polski dowód osobisty. Mnie osobiście takie rzeczy nie kręcą, ale dużo było miłośników nocnych rozrywek ;)

Ja miałam swój śnieg, słońce i narty, które po pierwszym zapoznaniu okazały się wręcz stworzone dla mnie. Ale... tu się właśnie kryje małe ale: poczułam się za pewnie i jadąc z dość dużą prędkością (zegarek pokazywał ok. 50 km/h) popełniłam mały błąd, po którym wyrznęłam jak długa i mocno uderzyłam się w prawe kolano. Na dodatek trochę wygięło mi prawą nogę. Mąż podjechał do mnie, odpiął mi narty i zdjął buta. Bolało :( Po kilku chwilach znalazła się przy nas ratowniczka, z pytaniem, czy wzywać tobogan i czy jedziemy do szpitala. W Livigno ratownicy są obecni na większości tras, jeżdżą i w razie czego są od razu na miejscu. Nawet nie pomyślałam o wezwaniu pomocy, a pomoc już była.
Po chili stwierdziłam, że pomoc mi nie potrzebna, ale, gdy ubrałam buta i stanęłam na tę nogę stwierdziłam, że może bym i dojechała, ale po co ryzykować. Nie mam już 20 lat, a mogę sobie zrobić większą krzywdę.
Poprosiłam o tobogan - zwieźli mnie do pierwszego wyciągu. Tam przełożyli mnie na sanki przypięte do skutera i zawieźli mnie do wyciągu z wagonikami. Wyciągiem na dół, a tak już czekała karetka. W szpitalu, a właściwie klinice, bo była to malutka klinika w miasteczku, trafiłam w ręce ortopedy i radiologa. Ortopeda zbadał mi kolano, zostało zrobione prześwietlenie i znów diagnoza. Na szczęście nie było ani złamania, ani nie doszło do zerwania żadnych wiązadeł. Jedyni stłukłam i skręciłam kolano. Dostałam tabletki przeciwbólowe, noga w ortezę i zalecenie okładów z lodu.
No i zero nart :(
Ten ostatni zakaz był zbędny, bo i tak nie dałabym rady jeździć.
W poniedziałek miałam się jeszcze pokazać w klinice i odebrać zdjęcie i opis, a przy okazji poprosiłam o kule, bo samodzielnie nie mogłam chodzić.
Żeby się nie nadwyrężać i nie chodzić "na jedzenie" od poniedziałku wzięliśmy w naszym hotelu jeszcze kolacje - bardzo smaczne i dość spore - 3 dani plus deser.
I tyle było z mojego jeżdżenia. Ale za to zaprzyjaźniłam się z barmanem w hotelowym barze przy Aperolu i Bombardinio,



jak już mi siły pozwoliły chodziłam na jeden stok do Męża, a w piątek - w ostatnim dniu, pojechałam wyciągiem na prawie 3 tysiące metrów, żeby podziwiać widoki i napić się Bombardinio.


Odpoczęłam, poczytałam, po nadrabiałam zaległości w porządkowaniu zdjęć.
Mój Mąż sobie pojeździł.
I tyle. Następny raz pojedziemy w przyszłym roku.


Kolano się goi, chodzę już bez kul, opuchlizna zeszła. Do nart się nie zraziłam ;)
Ale na razie kuruję się dalej, bo za chwilę kolejny wyjazd. Już w sobotę :)

niedziela, 8 kwietnia 2018

Wietnam cz.10. Podsumowanie, czyli KONIEC


Znów wyruszyliśmy autokarem do Hanoi, tym razem ostatni raz. Po drodze tradycyjnie postój w sklepach i po 17.00 ulokowaliśmy się w hotelu. Nasi znajomi jeszcze nie dotarli, ruszyliśmy więc pochodzić po mieście i zrobić jakieś zakupy. Tym razem mieliśmy pecha, bo nie dość, że się ściemniało to jeszcze zaczęło padać. Dotarliśmy tylko do miejsc, których wcześniej nie widzieliśmy, poszliśmy na ostatnią zupę i wróciliśmy.

Po drodze zgadaliśmy się naszymi znajomymi, którzy już dotarli i zaplanowaliśmy wyjazd. Wylatywaliśmy o 9.00 czasu lokalnego, więc przed 7.00 ,usieliśmy być na lotnisku, a więc przez 6.00 trzeba było wyjechać. Zamówiliśmy w recepcji samochód i śniadanie na wynos i poszliśmy się spakować i spać.
Podróż do Kataru mieliśmy w luksusowych warunkach


3 stycznia o północy czasu polskiego wylądowaliśmy we Wrocławiu. I tak skończyła się nasza dwutygodniowa podróż po Wietnamie.
Kilka słów podsumowania.
Warto było zobaczyć Wietnam, cieszę się, że tam pojechaliśmy. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek znajdę się w Wietnamie i że obudzi we mnie tak skrajne uczucia. Nie jest to miejsce, do którego chcę czy muszę wrócić. Nie, wręcz przeciwnie, pewnie więcej tam nie pojadę. Ale nie żałuję, ze tam byłam. Poznałam kompletnie inną kulturę, poznałam nowych, bardzo ciekawych ludzi, przeżyłam przygodę.
Niedosyt ?  Po pierwsze pogodowy, ale trudno wybrać dobrą porę. Z tego co się naczytałam najfajniej jest w marcu, ale czy na pewno, tego nie wiem. Po drugie za dużo było miast, za mało obcowania z naturą, tego bardzo mi brakowało. Po trzecie wszystko było za szybko, za mało czasu mieliśmy. Jesli chce się zwiedzać taki kraj jak Wietnam, trzeba co najmniej 3 tygodni. Ten poznany przez nas Hiszpan np. wyjechał do Azji na 4 miesiące, zwiedził kilka krajów i miał czas.
Czy polecam - tak wartko zobaczyć Wietnam, a zwłaszcza Ha Long :)
A na koniec kilka zdjęć

Da Nang
Świątynia w Ho Chi Minh

Mural w Ho Chi Minh

Zupka Pho
Widok z wieżowca Bitexo, Ho Chi Minh

Ho Chi Minh
Ratusz w Ho Chi Minh

Delta Mekongu
Porcelana :)
Widok z pociągu

Monky Island
Monky Island

Miasto na wodzie Ha Long
Cat Ba
 KONIEC

czwartek, 5 kwietnia 2018

Wietnam cz.9. Ha Long, czyli Nowy Rok w Zatoce Lądującego Smoka

Do Hanoi dojechaliśmy o 6.00.
To były nasze ostatnie chwile podróży z naszymi towarzyszami podróży, bo właśnie w Hanoi się rozdzielaliśmy.  Będąc w Hanoi na początku naszej wyprawy razem z Mężem zdecydowaliśmy, że na koniec naszego pobytu chcemy odwiedzić Hạ Long i już wtedy, w hotelu, w którym mieszkaliśmy wykupiliśmy sobie dwudniową wycieczkę na Hạ Long 31/12-01/01-02/01. Nasi znajomi do końca nie byli zdecydowani, a potem podjęli decyzję, żeby ten czas spędzić w Sa Pa. W naszym hotelu byliśmy umówieni o 8.00, do centrum jednak pojechaliśmy taksówką, bo wyjazd do Sa Pa był ok. 7.00.
Wysiedliśmy z taksówki, pożegnaliśmy i ruszyliśmy w stronę hotelu przez zupełnie inne Hanoi - prawie bezludne:




Wszystko zamknięte cisza, spokój. Po zostawieniu bagaży w hotelu mieliśmy jeszcze trochę czasu na spacer.


Krótko po powrocie do hotelu przyszedł po nas nasz przewodnik i zabrał nas do autokar. Uliczki Hanoi są tak wąskie, że nie nie wjedzie tam autobus, wiec trzeba było podejść do głównej arterii.
Autokar jeździł po ulicach i zbierał turystów spragnionych wyjazdu do Hạ Long. Pod jednym hotelem wsiadła duża i hałaśliwa grupa turystów, w różnym wieku - po zachowaniu można było się domyśleć, że znają się dobrze i razem spędzają czas. Okazało się, że to Australijczycy. W autobusie byli jeszcze Włosi, Holendrzy i nie pamiętam kto jeszcze. Mniej więcej w połowie trasy autobus tradycyjnie zjechał do miejsca, gdzie można było nabyć różne rzeczy, m .in. marmurowe rzeźby i inne rękodzieło, w cenach komercyjnych. Był nawet sklep spożywczy, gdzie ceny były już takie jak np.w Europie.





Postój trwał ok. pół godziny i potem bez przeszkód dotarliśmy do Hạ Long
Na nabrzeżu stało dużo różnych łodzi - mniejsze i większe, ruch niesamowity pełno turystów, wyglądało nas chaos, ale tak prawdę mówiąc wszystko było uporządkowane i szło zgodnie z planem.


Wysiedliśmy z autobusu i czekaliśmy w miejscu wskazanym przez przewodnika. Nagle wywołali nas po nazwisku, więc poszliśmy za jakimś człowiekiem, który wskazał nam łódź do której mieliśmy wsiąść. Z naszego autobusu tylko my poszliśmy właśnie na tę łódź, dlaczego okazało się znacznie później. Statek, którym mieliśmy zwiedzać Hạ Long był nieduży w porównaniu do innych jednostek. Mogło na nim przebywać jedynie 18 turystów, nas było 17. Dostaliśmy kajutę dwuosobową z własną łazienką 






i po szybkim zakwaterowaniu zostaliśmy zawołani na pokład na lunch i omówienie szczegółów naszego pobytu. Oprócz nas na łódce były jeszcze dwie pary hinduskie, Hiszpan, Portugalczyk, dwie Singapurki (matka i córka), 4 Francuzki (matka z dwiema nastoletnimi córkami i koleżanką jednej z córek) i 3 trzech Francuzów, przy czym jeden był Libańczykiem z obywatelstwem francuskim. Po omówieniu najważniejszych rzeczy popłynęliśmy na Hạ Long.
Hạ Long to chyba najbardziej znane miejsce Wietnamu – symbol tego kraju. Wpisując w dowolnej wyszukiwarce Wietnam od razu pokażą nam się zdjęcia Hạ Long. A cóż to takiego ? Hạ Long to zatoka na Morzu Południowochińskim przy ujściu rzeki Bạch Đằng. Na powierzchni ok. 1500 m2 rozsianych jest blisko 2000 wysepek różnej wielkości.  Wietnamczycy twierdzą, że jest ich 1969 (jest to rok śmierci Ho Chi Minha), ale ile ich jest naprawdę tego nie wie nikt, ich liczba jest różna w zależności od poziomu wody w zatoce. Niektóre wysepki są zamieszkałe, niektóre to po prostu skały, często w interesujących kształtach, wystające z wody. Miejsce jest przecudowne, malownicze i bajkowe. W roku 1962 zatokę uznano za Pomnik Krajobrazowy, a w 1994 umieszczoną ja na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Zatoka Hạ Long oznacza dosłownie Zatokę Lądującego Smoka. Zgodnie z legendą Nefrytowy Cesarz wspomógł lud wietnamski w walce z najeźdźcą atakującym od strony morza zsyłając na ziemię matkę smoków i jej dzieci. Smoki zionęły ogniem, a w połączeniu ognia z woda morską na wodzie powstawały wyspy, które stworzyły barierę nie do pokonania przez wrogów.


Szczerze powiem, że było to najpiękniejsze miejsce jakie widziałam w Wietnamie. Nie żałuję, ze zdecydowaliśmy się na wyprawę w to miejsce, szkoda tylko, że niebo było przez te dni zachmurzone, bo nie można było zachłysnąć się ferią barw, które są przy słonecznej pogodzie. Przez w sumie trzy dni naszej wyprawy codziennie zachwycałam się coraz to nowymi skałkami i wysepkami. W niektórych nawet można było się doszukać podobieństwa do żółwia, smoka, czy kurczaka 😊






Po lunchu i zapoznaniu się ze współtowarzyszami podróży dobiliśmy do pierwszej wyspy Dao Bo Hon. 
W tym miejscu zwiedzaliśmy imponującą jaskinię Sung Sot (Jaskinię Niespodzianek). Jest bardzo duża, w niektórych miejscach ma ponad 30 m wysokości. Wśród stalaktytów i stalagmitów wiedzie ponad 500 metrowa ścieżka dla zwiedzających. Jaskinia jest podświetlana przez to sprawia jeszcze bardziej magiczne wrażenie.












Kolejną wyspą, do której przypłynęliśmy, była wyspa Ti Top, gdzie znajdowała się wieża widokowa i piaszczysta plaża. Widoki z wieży podziwialiśmy, 


ale na kąpiel się nie zdecydowałam. 
Nazwa wyspy pochodzi od nazwiska rosyjskiego astronauty Germana Titowa, którego pomnik znajduje się na wyspie. Nazwę nadał sam Ho Chi Minh w 1962 r w związku z wizytą astronauty w Wietnamie.
W tym dniu skończyło się zwiedzanie, ale nie skończyły się atrakcje. Najpierw zostaliśmy poproszeni na kolację, podczas której nasz przewodnik przedstawił nam plan nocy sylwestrowej. 






Po kolacji mieliśmy czas wolny i o 21 mieliśmy się stawić na pokładzie głównym w jadalni. Pierwszą atrakcją było karaoke. Wcześniej zapomniałam wspomnieć, że karaoke jest bardzo popularną rozrywką wśród Wietnamczyków. Kluby karaoke są dosłownie wszędzie i wszyscy śpiewają. W przeciwieństwie do tańca, bo prawie nikt tam nie tańczy. Na szczęście karaoke było po angielsku, a nie po wietnamsku, więc dało się pośpiewać. A potem były tańce. Jakieś 15 minut przed północą nasz przewodnik wyłączył muzykę i kazał nam złączyć stoły w jeden duży, który bardzo szybko zapełnił się smakołykami. 


O północy strzeliły szampany, zapłonął tort i tak na statku, w środku Zatoki Hạ Long, w międzynarodowym towarzystwie przywitaliśmy Nowy Rok. Nie było żadnych fajerwerków, bo to jednak Park Krajobrazowy, ale zabawa była wyśmienita. 
Mimo, że krótka. Ok. 1.00 poszliśmy spać, bo na 6.30 była przewidziana pobudka.
I tak w Nowy Rok przed godziną 7.00 zrobiłam zdjęcie pierwszego w tym roku wschodu słońca 😊
Po śniadaniu pierwszym punktem z listy naszej wycieczki było zwiedzanie muzeum hodowli pereł. Przedstawiony został cały proces produkcji pereł – od wyławiania małży, przez zaszczepianie w nich masy perłowej, do wyhodowania gotowych. I oczywiście na końcu był sklep, w którym perły można było nabyć.











Kolejnym punktem wyprawy były kajaki. Wysadzono nas na pomoście, dostaliśmy dwuosobowe kajaki i mieliśmy godzinę na zwiedzanie Hạ Long w kajaku 😊








Oczywiście wszystko wśród niesamowitych okoliczności przyrody, które chłonęłam ile się dało.
A potem nagle rumor, przewodnik kilku osobom kazał się spakować i po jakimś czasie spotkaliśmy się z inną łodzią, na którą zostaliśmy przesadzeni, mniej więcej połowa z nas. Poza zdziwieniem, wszystko poszło niesamowicie sprawnie i bez żadnych problemów. Okazało się, że nasza grupa miała wykupione dwa noclegi, z czego jeden na statku, a drugi w hotelu na wyspie, a ci co pozostali mieli wykupioną tylko jedną noc – na statku – i potem wracali do Hạ Long Bay. Była jeszcze opcja dwóch nocy na statku, albo jednej nocy na statku, a jeden na małych bezludnych wysepkach w bungalowach.
W częściowo nowym, częściowo starym towarzystwie zjedliśmy lunch, a zaraz po tym dopłynęliśmy do miasta na wodzie. Są to miejsca, gdzie żyją i pracują ludzie – całe rodziny. 



Takie miasta – wioski są cztery i mieszka w nich blisko 1000 osób. Ich domy są całkowicie położone na wodzie. Ludzie żyją mniej więcej tak










Choć w niektórych są panele słoneczne i anteny satelitarne. 
Dzieci w poniedziałki są odbierane od rodziców i wiezione do szkoły do pobliskiego miasta na lądzie i w czwartek po południu wracają do domów.  Naprawdę niewiarygodne, że w XXI wieku ludzie tak żyją ! Mimo, że z daleka, z wody wygląda to pięknie.
Po zwiedzaniu popłynęliśmy dalej, znów dokonując rotacji i wymiany pasażerów, choć nasze sylwestrowe grono już się nie pomniejszało.




Kolejnym przystankiem była Monky Islnad. Dobiliśmy do małej wysepki z piękną piaszczystą plażą i górami do wspinania, skąd rozchodził się kolejny piękny widok na Hạ Long. Na dole przy plaży był bar, gdzie hasały na wolności małpki.






Na koniec naszej wycieczki dobiliśmy do wyspy Cat Ba. To największa wyspa w zatoce. Nazwa Cat Ba oznacza Wyspę Kobiet – legenda pochodzenia nazwy jest smutna, wyspie nadano te nazwę na cześć  kobiet z dynastii Tran, które zginęły w tutejszych wodach, a ich ciała wyrzucone zostały właśnie na plaże Cat Ba. 
Na wyspie trafiliśmy do miasta o tej samej nazwie i tam porozdzielano nas po różnych hotelach. My trafiliśmy do jednego hotelu z parą Hindusów, a w hotelu obok mieszkał Hiszpan. Nie było jeszcze późno, choć było już popołudnie, więc umówiliśmy się w piątkę na skutery. Zostawiliśmy nasze bagaże w pokojach i poszliśmy poszukać wypożyczalni. No i pojeździliśmy trochę po wyspie. Wyspa jest bardzo malownicza i jest tam sporo rzeczy do zobaczenia, m. in. Park Narodowy, Fort Cannon czy Jaskinia Quan Y, ale niestety wszystko już było zamknięte. Dotarliśmy nawet na parking przy jaskini, udało nam się wejść przez bramę, ale tam zostaliśmy poinformowani, że bardzo im przykro, ale zamknięte – na zwiedzanie potrzeba dużo czasu, a niedługo zrobi się ciemno. Pojeździliśmy więc po wyspie. Dla Hindusów to nie było nic niezwykłego, ale dla nas to była przygoda, mimo, iż na wyspie ruch był stosunkowo niewielki.








Kolejnego poranka o 7.00 przyjechał autobus i zabrał nas na łódkę. Tym razem długo nie popływaliśmy, bo zostaliśmy przesadzeni na inną, tym razem wielką łódź. I tam ku naszemu zaskoczeniu spotkaliśmy Australijczyków i Włochów z autobusu. Okazało się, że oni spędzali 2 noce na łodzi i  z tego co mówili,  byli już tym zmęczeni. Przy okazji wyjaśniła się jedna ciekawostka – wszyscy Australijczycy to była rodzina. Była 84 letnia pani, jej dzieci, wnuki i prawnuki (łącznie ok. 15 osób, ale nie wszyscy mogli jechać) i opowiadała nam, że ona co roku taki wyjazd rodzinny urządza w różne miejsca na świecie, żeby spędzić czas całą rodziną.
Na dużym statku mieliśmy jeszcze jedną niespodziankę, a mianowicie kurs robienia sajgonek, ale o tym pisałam już na moim blogu kulinarnym.
Po lunchu, statek zaczął zbliżać się do Hạ Long Bay 
i tak skończyła się nasza przygoda w Zatoce Lądującego Smoka.
Cdn…