Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

wtorek, 27 listopada 2012

Jedenaści dni na Malcie cz. 9


Dzień jedenasty:
No i niestety nadszedł ten moment, kiedy musieliśmy opuścić ten jakże cudnie ciepły kraj. Samolot mieliśmy o 14.20, a hotel musieliśmy opuścić do 12-stej.   Tym razem wstaliśmy jak jeszcze było szaro i ... poszliśmy biegać. Wymyśliłam sobie, że muszę obejrzeć jeszcze jedno miejsce. Otóż znalazłam w przewodniu, że na krańcu półwyspu Marafa, gdzie mieszkaliśmy, znajduje się biały posążek Matki Boskiej na niebieskim podeście. Jak zobaczyłam to w przewodniku to niesamowicie mnie urzekł i chciałam go zobaczyć. W przewodniku było napisane, że znajduje się on na południowo - zachodnim krańcu półwyspu, jednak za nic nie mogłam go zlokalizować. Do czasu, gdy byliśmy w Mellieha na kawie i oglądaliśmy widoki, w pewnym momencie w dali na klifie zauważyłam niebieski postument.
Tylko, że to nie był to południowo - zachodni kraniec półwyspu tylko południowo - wschodni ;) No a że wcześniej nie mieliśmy kiedy, to postanowiliśmy pobiec tam właśnie w sobotę rano. Od naszego hotelu było to jakieś 6 km (w jedną stronę oczywiście). Dobiegliśmy na miejsce po fajnych drogach - raz pod górkę, raz stromo w dół, większość drogą asfaltową, aż znaleźliśmy to miejsce:
 
Akurat trafiliśmy na wschód słońca :)) Uprzedzając pytania - nie nie biegałam z aparatem, tylko z komórką ;))
Wróciliśmy, szybki prysznic i pakowanie, potem śniadanie i wymeldowanie z hotelu.
Podróż autobusem na lotnisko trwała dobre 1,5 godziny jak nie więcej, ale zdążyliśmy bez problemu. Na lotnisku w strefie wolnocłowej zakupiliśmy jeszcze 2 sześciopaki Kinnie i kombinowaliśmy nieziemsko co z nimi zrobić, tzn. gdzie je upchnąć, żeby wejść na pokład. W Ryanairze na Malcie bardzo pilnują, żeby nikt nie wniósł na pokład więcej niż 1 sztukę bagażu ! Nawet maleńkiej torebki nie można mieć, nie wspominając o siatce z napojami. Dobrze, że mieliśmy na sobie kurtki to upchaliśmy po kieszeniach, czy w rękawach ;)) Podróż samolotem nastawiała nas na to, co czeka na nas w Polsce. Jak jeszcze nad Maltą i Sycylią była widoczność niezła, tak już nad Włochami zmalała i nie było widać nic poza gęstymi chmurami.
Nie lubię zbytnio latać a do tego stresowałam się bo widoczności przy podejściu do lądowania praktycznie nie było żadnej. W końcu zobaczyłam pod nami białe pola.
Na lotnisku czekała siostra ze szwagrem i padający bez przerwy śnieg !!! Wiedzieliśmy czego się spodziewać, bo siostra mnie już wcześniej uprzedziła, poza tym jesteśmy na tyle myślący, że znając polski klimat i wracając pod koniec października, wiadomo, że z pogodą może być różnie, a upału na pewno nie będzie.  Ale niektórzy byli wielce zaskoczeni, np. jedna pani w klapkach na gołe nogi, inna w sandałach...


I tak skończyły się nasze wakacje.
Jeszcze kilka ciekawostek o Malcie, których dowiedzieliśmy się lub zaobserwowaliśmy na miejscu.

Na Malcie nie ma supermarketów. No może jakieś są, ale ja przez całe jedenaści dni widziałam tylko jeden niewielki Lidl koło lotniska. Żadnych innych nie widziałam, raczej wszędzie są małe sklepiki, albo w miejscach niby garażach coś jakby dyskonty.

Nie ma sklepów sportowych, Julian mówił, że buty do biegania kupują przez internet, bo na Malcie nie ma ani Inter Sportu, ani Go Sportu, ani Decathlona ani żadnych innych. Podobno Decahtlon przymierzał się do otwarcia sklepu, ale stwierdzili, że im się nie opłaca - za mała populacja uprawiająca jakikolwiek sport.

Maltańczycy są bardzo religijni. Ponad 96% mieszkańców to katolicy, a większość tych 96% jest bardzo pobożna i praktykująca. Oprócz licznych kościołów prawie na każdym kroku spotyka się figurki świętych, pomniki, ołtarzyki, obrazki, wszystko ukwiecone.

Na Malcie prawo do rozwodów wprowadzono dopiero w ... 2011 !!! Tak, tak, nie pomyliłam się w 2011. Do tego czasu Malta była jedynym krajem na świecie, gdzie rozwody były nielegalne, z jednym wyjątkiem, jeśli jedno z małżonków było obcokrajowcem, ale wtedy rozwód musiał być orzeczony w innym kraju. W 2011 przeprowadzono referendum, w którym udział wzięło 72% mieszkańców i 53% z nich opowiedziało się za możliwością rozwodów.

Malta tak naprawdę nie ma wielu zabytków do zwiedzania, najczęściej to kościoły i forty obronne. Na początku jak widziałam te kościoły z zewnątrz to byłam zachwycona - wieże, duże drzwi, czerwona kopuła, ale po kilku dniach się okazało, że te wszystkie kościoły są do siebie bardzo podobne.

Na Malcie masa rzeczy jest w remoncie lub budowie - drogi, mury obronne, kościoły, budowa nowego Oceanarium w Bugibba - wszystko dofinansowane ze środków unijnych. Może dlatego, że to tak mały kraj, tak bardzo to widać.

Budownictwo na Malcie jest dość tanie, ponieważ wszystkie instalacje puszczane są na zewnątrz budynku i rury wodne i kanalizacja i kable elektryczne. No ale im nic nie pozamarza, tam nie ma przecież zimy :)) No i oczywiście nie ma ogrzewania, ale za to obowiązkowa jest klimatyzacja.

Na Malcie mieszka sporo Polaków, którzy wyjechali tam za pracą. No może nie tak do końca, bo ci wszyscy, z którymi rozmawialiśmy twierdzili, że wcześniej bywali na Malcie po kilka razy i zdecydowali się tam zamieszkać, bo ten kraj ich urzekł.

Z opowieści jednej Polki, która pracowała jako kelnerka w tym drugim hotelu: w lipcu tego roku na Malcie przez pełne dwa tygodnie temperatura powietrza wynosiła 46 stopni Celsjusza w dnień i 35 w nocy. Powietrza podobno nie było wcale. I jak tu jechać na Maltę w lecie ?

Nie zwiedziłam i nie zobaczyłam wszystkiego co chciałam, wiec jest powód, żeby jeszcze na Maltę wrócić.
 
KONIEC

sobota, 24 listopada 2012

Jedenaście dni na Malcie cz. 8

Dzień dziewiąty:
W nocy rozpętała się burza. Z samego rana było pochmurno i mimo, że na Gozo mieliśmy płynąć jak najwcześniej nie chciało nam się wstawać ;) Na prom wsiedliśmy dopiero o 10.00 i po pół godzinie byliśmy na miejscu - w miejscowości Mgarr
Na miejscu chcieliśmy wypożyczyć skuter, ale ceny były szalone - 40 euro za dzień, pod warunkiem, że wypożyczymy na 2 dni !
Ale może najpierw słów kilka o samym Gozo. To wysepka wchodząca w skład Malty, ale zdecydowanie od niej mniejsza - jej powierzchnia to 67 km kw. Nazwa wyspy wywodzi się od arabskiego Ghawdex, co oznacza "radość". Jest to wyspa bardzo malownicza, a krajobraz wyjątkowo jak na Maltę - rolniczy.
 

Gozo jest położone na trzech wzgórzach, na których położone są miasta. Całe Gozo zamieszkuje ok. 30 tys. mieszkańców.

Tyle tytułem wstępu. W Mgarrze wsiedliśmy w autobus i pierwszym miejscem, do którego w tym dniu się udaliśmy była Victoria (zwana przez miejscowych Rabat) największe miasto na Gozo uważane za stolicę wyspy. Miasto bardzo klimatyczne, sporo wąskich i krętych uliczek z małymi sklepikami sprzedającymi lokalne specjały, jak likiery, dżemy czy miody, oraz kafejek i pastizzerii


Krętymi uliczkami dotarliśmy do głównej ulicy miasta Triq ir-Repubblika
i kawałek podeszliśmy do cytadeli.
 
 
 
 
Pozwiedzaliśmy troszkę mury obronne i wróciliśmy na główną ulicę, żeby złapać autobus do Marsalforn - czytałam, że to bardzo fajne i przyjemne miasteczko i można miło spędzić czas. Okazało się jednak, że to nie tak prosto, bo autobusy do Marsalforn jeżdżą raz na godzinę - zresztą na Gozo to standard - wszystkie autobusy jeżdżą najczęściej raz na 45 minut, a najrzadziej raz na 2 godziny. Biorąc pod uwagę, że np. ze stolicy do każdego miasta jeździ tylko jedna linia autobusowa.... ;) No nic, żeby nie stać na przystanku poszliśmy na spacer i w centrum Victorii znaleźliśmy bardzo przyjemny i klimatyczny ogród,
 


no ale mieliśmy tylko pół godziny z spacer, bo trzeba było śpieszyć się na autobus. Podróż autobusem trwała nie dłużej niż 10 minut. Po drodze mijaliśmy statuę Chrystusa wznoszącą się nad wzgórzu w Tas-Salvatur (zdjęcie zrobione z autobusu).

W Marsalforn nie wiedzieliśmy gdzie wysiąść, zrobiliśmy to na tzw. czuja, a naszym oczom ukazał się kurort nadmorski z ciekawą promenadą nad małymi klifami,

 


porobiliśmy kilka zdjęć, wypiliśmy cappuccino  i wróciliśmy do Victorii. Niestety nie zobaczyliśmy największych panwi solnych, bo się okazało, że jakieś 3 przystanki za wcześnie wysiedliśmy ;)) Będzie co zobaczyć następnym razem :) Po wycieczce do Marsalforn mieliśmy udać się na Ramlę, ale najpierw trzeba było dotrzeć do Xaghary. Autobus z Marsalforn do Xaghra był dopiero za 1,5 godziny, więc postanowiliśmy wrócić do Victorii i tam się przesiąść. Ale zapomnieliśmy, że autobusy jeżdżą rzadko i na dworcu autobusowym okazało się, że najbliższy do Xaghra odjeżdża za godzinę, a na Ramlę za 1,5 godziny. Szkoda było czasu, bo w Victorii nie było już co zwiedzać, a wyczytałam w przewodniku, że to "tylko" 4 km. Nie napisali jednak, że całe 4 km będzie pod górkę. Tym razem szliśmy drogą asfaltową, która wyglądała mniej więcej tak:
Nasze drogi przy tym czymś są rewelacyjne ! Mimo, że pokonaliśmy dość stromą trasę to i tak dotarliśmy do Xaghra sporo przed przyjazdem autobusu. Xaghra to bardzo ładne i bardzo zadbane miasteczko, choć ludzi to my tam niewielu widzieliśmy ;) W centrum jest tylko jedna rzecz warta zobaczenia - kościół.

A tu ciekawostka - stacja benzynowa w Xaghra (wszystkie na całej Malcie podobnie wyglądały)
W Xaghra znajdują się też jedne z najstarszych wolnostojących budowli na świecie - Świątynie Ggantija wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jako pierwsze budowle mealityczne na Malcie. Niestety, w związku z tym, że nie spotkaliśmy w miasteczku żadnych ludzi, nie trafiliśmy do nich :(
Ruszyliśmy więc w stronę Ramli. Jest to zatoczka z piaszczystą plażą, a cały jej urok polega na kolorze piasku - jest ceglasto-czerwony, a pod wieczór, gdy słońce zachodzi robi się całkiem czerwony.
Na Ramli odpoczęliśmy, pokąpaliśmy się i po tych naszych wędrówkach poczuliśmy zmęczenie i postanowiliśmy wracać. Prom mieliśmy o 18-stej, wyliczyliśmy sobie ile czasu zajmie nam dojazd do Mgarru i o której możemy spodziewać się autobusu. Tym razem więc nie czekaliśmy na autobus długo i spokojnie zdążyliśmy na prom. A że akurat po 18-stej zachodziło słońce, to cóż może być bardziej romantycznego niż zachód słońca na promie ;))
Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo w piątek postanowiliśmy wstać bardzo wcześnie i znów wrócić na Gozo.

Dzień dziesiąty:
Tylko co to znaczy wstać bardzo wcześnie, jak słońce wschodziło dopiero po siódmej ! No więc zanim wstaliśmy, zanim się zebraliśmy i zjedliśmy śniadanie to zdążyliśmy na prom na 8.30. Promy na Gozo pływają całą dobę: w nocy co 1,5 godziny, a tak to co 30 minut. My mieliśmy widok z okna na promy, więc jak zobaczyliśmy, że dobija to zaczęliśmy się zbierać do wyjścia.
W tym dniu naszą podróż zaczęliśmy od Azzure Window. No, ale żeby tam dojechać najpierw musieliśmy dotrzeć do Victorii, gdzie znów czekaliśmy na autobus 40 minut !!! No ale w końcu po 10-tej dotarliśmy do miejsca, gdzie skały tworzą coś na kształt okna, pod którym przepływa woda.


Jest to miejsce bardzo malownicze i oblegane przez turystów. Tu opowiem anegdotkę. Japońscy turyści znani są w świecie z tego, że wszędzie gdzie się pojawią pstrykają zdjęcia. W pewnym momencie przy Azzure Window Mąż mówi do mnie: "Tu na Malcie Japończycy chyba mają zakaz robienia zdjęć", ja zdziwiona pytam się dlaczego, a On na to, żebym się odwróciła. Patrzę, a tam grupa chyba 30 Japończyków, stoją na wprost okna, każdy ze szkicownikiem i szkicują :)) Wyglądał to przezabawnie ;))
Azzure Window jest też znane jako świetne miejsce do nurkowania. Są tam podobno piękne podwodne jaskinie i można spokojnie podziwiać cały podwodny świat. My mieliśmy tylko maski, więc na snurkowaniu się skończyło, ale i tak było pięknie ! Małe rafy, kwitnące roślinki i wielokolorowe rybki. Super !
Z Azzurre Window planowaliśmy klifami dotrzeć do malowniczej miejscowości Xlendi. Ruszyliśmy w drogę mijając po drodze Fungus Rock - najbardziej rozpoznawalna skałę na Gozo. Wyrasta ona z morza na mniej-więcej 50 m i kiedyś znana była z tego, że występował tam cynamorium szkarłatny - grzyb bardzo cenny, stosowany w ziołolecznictwie. Ale było to dawno, gdy wyspa była zamieszkiwana przez Joannitów.
Znaleźliśmy wąską ścieżkę miedzy polami i ruszyliśmy na klify. Uszliśmy może 500 metrów, gdy na horyzoncie pojawił się wielki pies, który biegł w naszą stronę. W tle słychać znów było wystrzały polujących na ptaki, więc postanowiliśmy zawrócić i dotrzeć do Xlendi inną drogą. Gdy wracaliśmy na przystanek, zobaczyłam autobus, który jechał na Azzure Window, przyspieszyliśmy i myśleliśmy, że chwile tam postoi, niestety wysadził turystów, zabrał nowych i ruszył. Byliśmy jakieś 50 m od przystanku jak ruszał, kierowca widział, że biegniemy, machaliśmy i ani nie zaczekał, ani się nie zatrzymał. Cóż było robić, ruszyliśmy piechotą i po pokonaniu kolejnego stromego podejścia dotarliśmy do San Lawrenz,

a stamtąd ruszyliśmy wąską drogą wśród malowniczych krajobrazów w stronę klifów
 
Po drodze minęliśmy też kamieniołomy piaskowca. Bardzo nas  zaciekawił sposób pracy w tych kamieniołomach. Wycinano już gotowe bloczki, które wywozi się na ciężarówkach i z których buduje się domy.
Po blisko półtoragodzinnej wędrówce wśród pól i kamieniołomów dotarliśmy w końcu na klify:

Wreszcie normalna droga, ale nie cieszyliśmy się nią długo. Po jakimś czasie okazało się, że zakręca i w żaden sposób nie ma szans dotrzeć do Xlendi. Znów więc zboczyliśmy w wąską ścieżkę. Tym razem na szczęście nie były to tereny łowieckie, tylko pola uprawne i sady pomarańczowe.
Pola też się skończyły, a my stanęliśmy na klifie, gdzie w dole był cel naszej podróży Xlendi


Tylko jak tam zejść ?

 
Mimo braku drogi, ba nawet ścieżki, udało znam się zejść do miasteczka. Byliśmy padnięci  i głodni. Najpierw krótki spacer po zatoce, a potem restauracja nad brzegiem morza.
 

Trochę zaszaleliśmy, ale to była ostatnia okazja, żeby najeść się ryb, więc zamówiliśmy zupę rybną 
a potem jeszcze doradę z pieca :))
Ależ była pyszna. Mnniam !!! Tak dobrej ryby dawno nie jadłam :)
Ale czas biegnie nieubłaganie i nasze ostatnie popołudnie na Malcie dobiegało końca. Ruszyliśmy niespiesznym krokiem w stronę przystanku (tym razem przed wejściem do restauracji sprawdziliśmy rozkład jazdy ;)) i dotarliśmy do Victorii, ale tam znów czekanie na autobus do Mgarr. To czekanie na autobusy na Gozo może doprowadzić do pasji, ale byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy siły iść kolejne 5 km. Tym bardziej, że chcieliśmy jeszcze zwiedzić Mgarr. Korzystając z wolnego czasu w Victorii zakupiliśmy kilka lokalnych likierków w wersji miniaturowej dla rodziny, a dla nas większą butelkę, i miodzik cytrusowy i jeszcze dżem z opuncji. Ciekawostką dla nas była wystawa w sklepiku przy głównej ulicy, wokół słońce i kwitnące roślinki,
a na wystawie święta :))  i to w październiku :))

Do Mgarr dotarliśmy jak już się ściemniało, mieliśmy 1,5 godziny do promu, więc pooglądaliśmy tyle ile się dało
 

 
i żałowałam, że mieliśmy tak mało czasu, i że widzieliśmy je tylko wieczorową porą.
Następnym razem nadrobimy ;)) 
Tym razem na promie nie oglądaliśmy już zachodu słońca, bo było ciemno.
Po powrocie szybka kolacje i spać.
cdn...