Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

wtorek, 31 stycznia 2012

Na trasach narciarskich w Austrii

Powodem dla którego pojechaliśmy do Innsbrucka było nie tylko samo miasto, ale oczywiście narty. Nigdy wcześniej nie jeździliśmy w Austrii na nartach i chcieliśmy zobaczyć to co słyszeliśmy od znajomych, no i przekonać się na własnej skórze czy warto :)
Zaplanowaliśmy dwa miejsca. Pierwszym z nich było Axamer Lizum
Axamer Lizum to mała miejscowość kilkanaście kilometrów o Innsbrucka, która słynie z tego, że podczas Igrzysk Olimpijskich w 1964 i 1976 na tych właśnie trasach odbywały się wszystkie zawody narciarstwa alpejskiego. Więc wyobraźcie sobie te trasy...


Jedynym problemem jaki się pojawił to mimo cudownej pogody dolne części tras znajdowały się w cieniu i bywało zimno. Ale na szczęście na górę wjeżdżało się zamykanym krzesłem, albo takim pojazdem - kolejką:

na szczycie za to było cieplutko i rozciągał się cudny widok na Innsbruck
A jak już tak trochę zmarzliśmy i zgłodnieliśmy postanowiliśmy się udać na coś smacznego. Na szczycie była sympatyczna knajpka, na dole okienko samoobsługowe, a na górze coś większego z tarasem i pięknym i widokiem na okolicę. Postanowiliśmy pójść na górę. Weszliśmy i okazało się, ze to coś na kształt baru samoobsługowego - bierzesz tackę, chodzisz i nakładasz sobie co chcesz, a potem przy kasie płacisz. Nie lubię tego typu knajpek, ale zostaliśmy, żeby choć kawy się napić. No i weszliśmy. I przeżyliśmy szok. Tyle jedzenia i to takiego, że nie wiadomo było na co się patrzeć. Tortów to chyba z 6 rodzajów, każdy cudny i każdy wołał: "Zjedz mnie!" :) Do tego kilka rodzajów strudla, inne ciasta, sałatki owocowe, warzywne, warzywa i sosy do skomponowania sałatek samodzielnie. No i oczywiście cała masa dań takich nie słodkich typu knedle, zupy, mięsa, kiełbasy, frytki itp. (o słodyczach napisałam najpierw, bo stoisko z nimi stało praktycznie na wejściu i pierwsze co to właśnie one rzucały się w oczy)
Grzechem by było nie skosztować tych pyszności, zwłaszcza lokalnych specjałów. A że porcje spore to wzięliśmy jedną porcję zupy gulaszowej i jedną takich szpinakowych klusek zasmażanych z szynką i pieczarkami, a do tego lokalna wędlinka. Zamiast kawy wzięliśmy herbatę :)
Po posiłku poszliśmy jeździć dalej, ale po 2 godzinach jeżdżenia, gdy cienia było coraz więcej znów weszliśmy do tej restauracji
Tym razem był czas na deser. To co poniżej na talerzu to jest znane u nas jako "pampuchy", lub "bułki na parze". Niby podobne jak u nas, ale tam te buły są bardzo duże(co widać poniżej), nadziewane marmoladą (w tym przypadku były to powidła) i polane sosem waniliowym i do wyboru dwie posypki cynamon z cukrem, bądź mielony mak z cukrem. Wzięliśmy obie, mi bardziej smakowała z cynamonem. Oczywiście bułę też wzięliśmy jedną na spółkę, do tego cappuccino,

i cudny widok na miasto:

Nie tylko jedzenie było pyszne. Po prostu pięknie było. Trasy długie, szerokie i dobrze przygotowane, i oczywiście zróżnicowane i niebieskie, i czerwone, i czarne, nic tylko jeździć. Polecam !

Następnego dnia zaplanowaliśmy wyprawę na Stubai. Poranek lekko nas zaskoczył ok. 8:30 - termometr przed naszym gasthausem wskazywał -18 stopni !
Ale byliśmy twardzi i pojechaliśmy !
Popularny Stubai znajduje się jakieś 40 km od  Innsbrucka. Dojechaliśmy samochodem na parking, ubraliśmy buty narciarskie, wzięliśmy narty i ruszyliśmy w kierunku dolnej stacji wyciągu. Jak jechaliśmy samochodem wydawało nam się blisko, ale nagle na parking podjechał autobus i wszyscy narciarze z parkingu ruszyli w stronę autobusu. Więc my też. Pomyśleliśmy sobie, że może nam się tylko wydawało, że to blisko, albo, że to co widzieliśmy to nie stacja. Wsiedliśmy do autobusu, autobus ruszył, przejechał 400 (słownie: czterysta) metrów i zatrzymał się przed ... dolną stacją wyciągu ! Byliśmy w szoku !

Z dolnej stacji odjeżdżały na górę dwie kolejki kabinowe, które w pierwszej części jechały równolegle, a na pierwszej stacji przesiadkowej się rozwidlają i każda biegnie w swoja stronę.

A jak wjechaliśmy na górę to infrastruktura nas powaliła: wyciągów bardzo dużo (na stronie wyczytałam, że 21), tras dużo, świetnie przygotowane o różnym stopniu trudności:  od tras dla dzieci i 50+ (dosłownie tak się trasa nazywa!) trasy niebieskie, czerwone i czarna - wszystkie równiutkie, dobrze naśnieżone, bezpieczne.



Do tego z każdej strony otaczały nas cudne widoczki:
Place zabaw zimowych dla dzieci:
A jakbyście mieli wątpliwości, że królowa (zimy) jest tylko jedna, to sobie zapamiętajcie ;)

Na Stubaiu bawiliśmy się świetnie, staraliśmy się wyjeździć za wszystkie czasy, choć ósmy dzień ostrej jazdy dawał się ostro we znaki naszym nogom. Tym razem żadne jadłodajnie nie powaliły nas na kolana, za to cały ośrodek narciarski jak najbardziej :) Polecam każdemu narciarzowi

Austria zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Na pewno nie była to nasza ostatnia wizyta w tych rejonach, a i sam Stubai na pewno jeszcze odwiedzimy, bo mimo całego dnia nie udało nam się zjeździć wszystkich tras. Cieszę się, że tam byliśmy, że zobaczyliśmy coś nowego. No i cieszę się, że pogoda nam dopisała, bo to ma duży wpływ na odbiór miejsc, w których jest się po raz pierwszy :)

czwartek, 26 stycznia 2012

Zimowy Innsbruck


W sobotę wyjeżdżaliśmy z Maso Corto. Pierwszym miejscem, gdzie się zatrzymaliśmy była miejscowość Merano. Po pierwsze musieliśmy podjechać do szpitala oddać kule, bo zostały wypożyczone i była za nie kaucja
Drugim powodem były zakupy w tutejszym markecie.
Ale miasto na tyle nam się spodobało, że postanowiliśmy udać się na spacer i wcale się nie zawiedliśmy. Okazuje się, że przed laty było to jedno z najsłynniejszych uzdrowisk w Alpach.





Spacer był bardzo udany, z krótką przerwą na cappuccino w kafejce przy deptaku, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem był Innsbruck, a właściwie mała wioseczka pod Innsbruckiem, Vill, praktycznie przedmieścia Innsbrucka. Tam zamieszkaliśmy w bardzo przytulnym gasthausie
a z okna rozciągał się piękny widok:
Na miejscu dostaliśmy od właścicielki  karty "Innsbruck Card" dzięki czemu mogliśmy poruszać się po Innsbrucku i z Vill do Innsbrucka autobusami za darmo, a dodatkowo mieliśmy zniżki na karnety narciarskie.
I tak po szybkim rozlokowaniu się w pokoju ruszyliśmy do Innsbrucka na popołudniowo -wieczorny spacer. Ci, którzy czytają mnie od jakiegoś czasu wiedzą jak jestem zauroczona Innsbrukiem. Pierwszy raz jechaliśmy przez to miasto wieczorem, jak wracaliśmy z nart w 2008 roku. Miasto już wtedy mnie oczarowało, a rok później pojechaliśmy tam w drodze na narty i zostaliśmy kilka godzin. Potem za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy przez Innsbruck zatrzymywaliśmy się choć na kilkanaście minut, żeby nasycić się atmosferą miasta :) Tym razem mogliśmy być tam dłużej i ani na chwilę czar nie prysnął, co więcej jestem jeszcze bardziej zauroczona :)

Do tego ujęła mnie serdeczność mieszkańców. Mieliśmy wiele sytuacji, gdzie mogliśmy się o tym przekonać, np. jechaliśmy autobusem i wyjęliśmy mapę, wiedzieliśmy gdzie wysiąść, ale chcieliśmy sprawdzić, gdzie możemy dojechać, jak nie wysiedlibyśmy tam gdzie planowaliśmy. Po chwili jedna z pasażerek autobusu zapytała nas czy w czymś pomóc, gdzie chcemy dojechać, itp. I tak zdarzało się wiele razy, nie tylko w autobusie :)

Tak się złożyło, że w czasie kiedy my byliśmy w Innsbrucku odbywała się tam kolejna Olimpiada: 
Pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie Młodzieży.
Trochę się zdziwiliśmy, bo nie wiedzieliśmy, że taka impreza w ogóle ma miejsce. Ale za to w centrum miasta płonął znicz olimpijski
a także mogliśmy śledzić dekoracje młodych sportowców
W Innsbrucku spędziliśmy dwa wieczory, a także całe przedpołudnie w dniu wyjazdu.
Innsbruck jest tak samo piękny wieczorem jak i za dnia :)


Dla mnie dodatkową atrakcją było zwiedzanie wystawy kolekcji Swarovskiego. Na dwóch poziomach można było pooglądać trochę różnych wymyślnych cacek, a w dodatku funkcjonuje tam całkiem pokaźny sklep. Niestety ceny tam są znacznie wyższe niż u nas, za taką samą rzecz jak w Polsce trzeba zapłacić, może nie znacznie, ale troszkę więcej.

Na koniec jeszcze ciekawostka. Na przeciwko gasthausu, w którym mieszkaliśmy stało takie coś:
Nie zwracając uwagi na napis (z okna nie zobaczyłam), pomyslałam, że mamy bardzo blisko przystanek, tylko jak przyszliśmy na ten "przystanek", okazało się że miejsce, gdzie można kupić świeże produkty, w taki sposób, jak np kawę lub batonika w automacie :) Były tam jajka, świeże soki, dżemy, a wiosną i w lecie owoce i warzywa. Wrzuca się pieniążka, wybiera numer, zwalnia się blokada w drzwiach i można wziąć produkt. Co lepsze, te produkty na bieżąco uzupełniają okoliczni rolnicy :)
Na deser jeszcze jedno zdjęcie z cyklu "Innsbruck nocą" z Goldenes Dachl:)
cdn...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Plusy i minusy Maso Corto


Mimo tego, że fajnie bawiliśmy się w Maso Corto nie sposób nie zauważyć jego wad. Ale o tym za chwilę - najpierw o samym Maso Corto. Nie jest to miasto, ani miasteczko, ani wieś - jest to osada, choć też nie wiem, czy tak to nazwać. Bo jak nazwać coś, gdzie nie ma praktycznie mieszkańców są tylko trzy większe hotele i jeden mniejszy i apartamenty dla tych, którzy okresowo tam pracują, jeden sklep spożywczy, jeden sklep sportowy, jeden z cyklu "101 drobiazgów", jedna restauracja (co wymaga obszerniejszego komentarza później), mały kościółek i ze trzy bary. Zresztą zobaczcie - oto całe Maso Corto:
przy czym to duże po prawej stronie to te trzy hotele, a po lewej reszta.
Hotele:
Pozostała część "osady":


Najbardziej zaskoczyło mnie, że w tym rejonie podstawowym językiem jest język niemiecki. Mimo, że tereny administracyjnie należą do Włoch mieszkańcy uważają się nie za Włochów tylko za Tyrolczyków i nawet między sobą rozmawiają po niemiecku. Zresztą tereny te zostały włączone do Włoch dopiero po pierwszej wojnie światowej, wcześniej należały do Austrii. Co na porządku dziennym jest w tym rejonie to również wszędzie napisy dwujęzyczne, przy czym na pierwszym miejscu napisy po niemiecku, a na drugim po włosku. Nawet nazwy miejscowości na tabliczkach są zawsze dwie. Jak dojeżdżaliśmy do celu naszej podróży i naszym oczom ukazała się tablica z nazwą miejscowości to na górze większymi literami było napisane Kurzras a dopiero pod spodem mniejsza czcionką  Maso Corto. I jakoś nikt z tego powodu nie robi problemu... Dla jasności dodam, że sam ośrodek narciarski nie jest w żaden sposób (chodzi mi o wyciągi i trasy narciarskie) połączony z innym austriackim ośrodkiem i nie można (jak to było w Cervini) zjechać za granicę, w tym wypadku do Austrii !
Maso Corto, zwłaszcza rezydencja Top Kurz, w której mieszkaliśmy jest w dużej mierze nastawiona na Polaków. Z tego co słyszałam i widziałam ok. 70% gości to osoby z naszego kraju. Co więcej od kilku lat późną wiosną (maj, czerwiec) organizowane są tam dni polskie, na których zjawiają się polscy celebryci, żeby trochę poimprezować i wypromować ośrodek. A że śnieg na lodowcu (lodowiec Hochjoch) dostępny jest praktycznie cały rok, to i ludzie tam ściągają. W okresie polskich dni ceny osiągają podobno bardzo wysoki poziom, czego nie można powiedzieć o samej imprezie ;))
Poza tym w ośrodku często goszczą ekipy sportowców różnych dyscyplin i różnych krajów, oczywiście z Polski również. W tym samym czasie co my była na obozie kadra polskich kajakarek kanoe - biegały na nartach, pływały, trenowały na siłowni. Trening tym bardziej wyczerpujący, że ośrodek mieści się na wysokości ponad 2000 m npm. Jak poszliśmy na basen w pierwszy dzień po przyjeździe to z trudem przepłynęłam dwie długości (25 metrów), gdzie normalnie bez przerwy przepływam 10 długości !

Teraz będzie trochę o plusach i minusach, zacznę od minusów.
Mimo, że ośrodek utrzymuje się głównie z polskich turystów wyczuwalna jest tam niechęć do Polaków. Sam właściciel rezydencji jest bardzo sympatyczny i otwarty, ale nawet panie w recepcji, mimo, że Polki to łaskę robią, że w ogóle z Tobą rozmawiają. Jednego dnia T. poszedł rano do sklepu, droga z hotelu była oblodzona i niczym nie posypana, T. się poślizgnął i wywrócił i dość boleśnie stłukł sobie łokieć. Poszliśmy zgłosić na recepcji, że jest ślisko i może by czymś posypali, żeby sobie nikt krzywdy nie zrobił, to pani nam powiedziała, cyt: "To trzeba chodzić na około". A jak w dniu wyjazdu oddawałam klucze w recepcji to nawet "do widzenia" nie usłyszałam. Inną sprawą jest podejście do turystów w całej miejscowości. W spożywczym (samoobsługowym oczywiście) człowiek czuł się, jakby przeszkadzał, panie miały miny, jakby były obrażone na cały świat, że ktoś przychodzi i pieniądze u nich zostawia. W większości miejsc w osadzie i na wyciągach było podobnie, czuło się tak, jakby przeszkadzało się tubylcom.
Restauracja i pizzeria w jednym - pan z obsługi był nawet uprzejmy, ale lokal czynny jest od 18.30, przy czym kuchnię restauracji zamykają o 20.00, a pizzerię o 21.00 !!! A potem już nic nie zjesz.
Ponoć w zeszłym sezonie w miejscowości działała dyskoteka, nota bene najemcami pomieszczeń i prowadzącymi lokal byli Polacy, a że dobrze im się wiodło i mieli duże obłożenie, to w tym roku tak im podnieśli czynsz, że doszli do wniosku, że im się nie kalkuluje i w tym roku lokal stał zamknięty na trzy spusty !
Kolejnym minusem jest infrastruktura. Niby tych wyciągów trochę jest: 4 orczyki (tzw. talerzyki), jeden wagon 80-cio osobowy wwożący ludzi na lodowiec i 7 wyciągów krzesełkowych, ale... z tych 7 wyciągów krzesełkowych tylko dwa są zamykane (z czego jeden był nieczynny), a cała reszta jest stara i w dość słabym stanie. Jeśli jedzie się 10 minut wyciągiem niezamykanym, a wokół hula zimny, wręcz lodowaty wiatr, to człowiekowi się zjeżdżać odechciewa. Co więcej jak tylko jest bardzo silny wiatr, to zaraz wyciągi zamykają i można sobie pojeździć tylko po dwóch bardzo łatwych trasach, obsługiwanych przez orczyki. Dla ludzi chcących się wyjeździć to naprawdę za mało ! Jak rozmawialiśmy z polskimi instruktorami, którzy są tam od kilku lat, dlaczego nie inwestują w infrastrukturę, to podobno odpowiedź "nieoficjalna" jest tak, że lepiej niech to upadnie, niż mają przyjeżdżać Polacy. Niezbyt to miłe, nie wiem czy tak jest faktycznie, ale jak mówi stare porzekadło - w każdej plotce jest odrobina prawdy, a widząc podejście tubylców do turystów można pomyśleć, że faktycznie coś w tym jest !

Tyle minusów - teraz plusy. Fajny apartament - ale o tym już pisałam, zaplecze regeneracyjne, czyli basen i sauny - po wyczerpującym dniu na nartach odnowa biologiczna jest super. W tej nieszczęsnej restauracji super smaczna pizza ! No i na plus zaliczam trasy - nie jest ich dużo, tylko 35 km, ale są szerokie, zróżnicowane i bardzo dobrze przygotowane. No i niesamowite widoki.
Jak widzicie minusy są poważniejsze niż plusy i reasumując - więcej tam nie pojedziemy ! Owszem warto było pojechać i zobaczyć coś nowego, innego, ale nie warto tam wracać.
Na sam wyjazd nie narzekam, bo towarzystwo było super i generalnie było fajnie, ale z tym samym towarzystwem, można równie fajnie spędzić czas gdzieś indziej. Jest to czwarty ośrodek narciarski we Włoszech, w którym byliśmy i ten oceniam najsłabiej. Moim numer jeden w dalszym ciągu zostaje Livignio, gdzie byłam już 3 razy i jeszcze się wybieram, jak dobrze pójdzie już w marcu :)

A na koniec jeszcze jedna ciekawostka na temat Maso Corto i okolic.
Wyobraźcie sobie taką sytuację: wrzesień 1991 roku, dwoje turystów idzie w góry. Nagle, na wysokości 3.120 m npm, spod śniegu widzą wystającą... nogę. Myśląc, że to zamarznięty turysta lub narciarz wzywają pomoc, po badaniach okazuje się, że znaleziony człowiek ma ponad 5.000 lat !!! Człowieka nazwano właśnie Ötzi (od tej części Alp, a nie od DJ'a ;)) i po dziś dzień można oglądać go w muzeum w Bolzano, a w miejscu, gdzie go znaleziono postawiony został pomnik.