Informacyjnie

Ten blog powstał przede wszystkim po to, żeby spisać swoje wspomnienia z podróży, bo pamięć jest ulotna. Od wielu lat staram się tworzyć notatki z każdego wyjazdu i jestem zdziwiona jak wiele szczegółów się zaciera.
Jeśli przy okazji ktoś może znaleźć coś dla siebie - podpowiedzi, rady, pomysły na podróż - będzie mi bardzo miło.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone na blogu są zrobione przeze mnie lub przez mojego Męża, jeśli korzystam ze zdjęć z netu będzie o tym stosowna informacja.
Zapraszam do czytania

piątek, 19 lipca 2013

Gruzja cz.V - Batumi


W końcu po ponad 6 godzinach podróży nasz kierowca oznajmił: "Batumi". No i standardowo  jeszcze nie wysiedliśmy, a tu już tłum facetów proponował nam kwatirę. Mało się nie rozpłakałam i powiedziałam tym facetom, żeby dali nam spokój, bo ja jestem po 6 godzinach w marszrutce i jestem zmęczona. I powiedziałam to tak płynnym rosyjskim, że mój Mężuś był w szoku, a panowie dali nam spokój. Odeszliśmy z przystanku i wreszcie przywitaliśmy się z Morzem Czarnym !
Morze Czarne, wbrew nazwie, wcale nie jest czarne tylko tak samo błękitne jak każde inne ;))
Po krótkiej chwili jednak jeden z taksówkarzy nas dopadł, a w końcu i tak nocleg znaleźć musieliśmy. Podwiózł nas niedaleko - między wysokimi, nowobudowanymi blokami na małym podwórku przyjął nas Andriej,
dostaliśmy pokoik ze wspólną na 3 pokoje łazienką i częścią dzienno - kuchenną. Byliśmy jednak tam sami. Ale nie ważne jakie warunki, w końcu mieliśmy tam tylko nocować jedną noc !
Wróciliśmy do samochodu po plecaki, a tu nagle ktoś mnie woła po imieniu. Rozglądam się - na balkonie nasza znajoma ! Okazało się, że mają kwaterę dosłownie 20 metrów od nas ! Chwilkę pogadaliśmy i my postanowiliśmy ruszyć na plażę.
Do plaży mieliśmy dosłownie 300 metrów, z czego 100 metrów miastem i kolejne 200 metrów przez park i promenadę. I za chwilę byliśmy na plaży:


Niestety plaża w Batumi jest kamienista - są to spore otoczaki, na których bardzo niewygodnie się leży (nawet na karimacie) a jeszcze gorzej się po nich chodzi na boso. Co więcej plaża cała jest taka, jak się wchodzi do wody też, na szczęście dość szybko robi się głęboko ;)
Mimo, że było już późne popołudnie (ok. 18-stej) temperatura sięgała 35 stopni Celsjusza, wcześniej dochodziła do 52 stopni, ale jak już pisałam, panuje tam klimat subtropikalny i jest bardzo duża wilgotność powietrza, więc gorąc jest mniej dokuczliwy, choć oddychać nie było czym.
Dlatego też na plaży byliśmy niedługo i ruszyliśmy promenadą na zwiedzanie Batumi.

Batumi, eh Batumi, można rzec ;)
Batumi jest stolicą autonomicznej republiki Gruzji - Adżarii i jest trzecim co do wielkości miastem Gruzji (różnie podają od 125 do 180 tys. mieszkańców). Znajduje się tu siedziba Gruzińskiego Sądu Konstytucyjnego. Batumi jest miastem bardzo bogatym, przede wszystkim dzięki wielkiemu portowi morskiemu, który ma zdolność podejmowania 80 tys. tonowych cystern, które dalej ruszają w drogę do innych krajów azjatyckich. Roczny dochód portu szacowany jest na 200 - 300 milionów dolarów !!!
Z plaży ruszyliśmy na spacer troszkę po mieście, troszkę po promenadzie i ... muszę powiedzieć, że miasto nas urzekło.

Spacer troszkę miastem, trochę pakiem, trochę promenadą, zachód słońca na molo i tak się zapatrzyliśmy w Batumi, że zaczęło się ściemniać. Ale to nic, bo wtedy też jest ślicznie, a jeszcze trafiliśmy do miejsca, gdzie odbywają się pokazy fontann. Ale nie tak jak np. we Wrocławiu: pokaz jest co godzinę i trwa 10-15 minut. W Batumi pokaz zaczyna się o 21-szej i trwa do 2-giej w nocy !!! Bez przerwy fontanny tańczą w rytm płynącej z głośników muzyki. Różnej muzyki, od poważnej, przez rozrywkową, aż do pieśni gruzińskich.





Co lepsze jak poszliśmy potem dalej na spacer promenadą, to jakieś 3 km od tego miejsca też był tańczące fontanny, a podobno są w jeszcze jednym miejscu, ale tam już nie dotarliśmy.
Ok. 23-poszlismy zanieść nasze rzeczy i dalej oglądać Batumi nie zapominając oczywiście o plaży skąd promenada wyglądała już tak:

I tak chodziliśmy po tym Batumi i chodziliśmy, podziwialiśmy i podziwialiśmy, doszliśmy do ciekawej wieży, która nocą podświetlana jest na siedem kolorów. Jak podeszliśmy bliżej to się okazało, że to budynek użyteczności publicznej, gdzie mieszkańcy mogą załatwiać różne sprawy związane z mieszkaniem w Batumi.
Jak się w końcu zorientowaliśmy, że nogi nas bolą, dochodziła 2.30. Ale po co spać skoro jest tak pięknie !
Noc nie była już niestety taka cudowna. Położyliśmy się spać i nagle rozszalałą się wichura i sucha burza. Co chwilę słychać było grzmoty, były błyski i nie spadła ani jedna kropla deszczu, a przez wiatr zaczęły trzaskać wszystkie drzwi i okna w tym naszym wynajmowanym przybytku. Zanim wszystko zabezpieczyliśmy trochę to trwało.
To jednak nie ważne rano wstaliśmy dość wcześnie, pożyczyliśmy nóż i zakupiliśmy pięknego arbuza, którego zamierzaliśmy zjeść na plaży zamiast śniadania :)) Wzięliśmy nóż, bo nie kupuje się tam arbuza w kawałkach tylko sprzedają całe. Wzięliśmy najmniejszy jaki był - ważył tylko ok. 8 kg ;)) Ale jaki był pyszny - słodki i soczysty - sama radość dla podniebienia !

Po dwóch godzinach na plaży wróciliśmy się spakować, zanieśliśmy bagaże do innego pomieszczenia i ruszyliśmy spacerować po Batumi dalej.


Batumi podobało nam się bardzo, ale muszę zaznaczyć, że to wielki plac budowy. Jest tam wiele zaniedbanych i rozwalających się budynków, ale wszystko się remontuje i jest bardzo dużo budów - budują się hotele, apartamenty i różne inne obiekty. Za kilka lat będzie to jedno z najnowocześniejszych miast. A wiecie ile kosztuje metr kwadratowy mieszania w nowoczesnym apartamentowcu w pobliżu promenady z widokiem na morze ? Niecałe 600 dolarów ! U nas ciężko tak tanio kupić mieszkanie !
Batumi zachwyca, nawet jak się zachmurzyło





Choć zdarzają się i takie widoki - rozwalający się blok na tle nowoczesnego uniwersytetu:

Nie wiem czy znacie historię o złotym runie. Otóż cel wyprawy Argonautów stanowiła wg mitologii sierść barana Chrysomallosa. Złote runo zawieszone było na dębowym drzewie w gaju Aresa i pilnował go smok. Na czele 52-osobowej grupy śmiałków stanął Jazon. Skarb pomogła zdobyć Medea, córka króla Ajetesa, władającego Kolchidą (teren części dzisiejszej Gruzji, tej położonej przy Morzu Czarnym). I teraz Medea i złote runo mają swoje miejsce w centrum Batumi - niedaleko promenady: 

Niestety nasz pobyt w Batumi dobiegł końca. Mam duży niedosyt, bo jakbyśmy byli tam choć dzień dłużej (tą nieszczęsną niedzielę, zamiast w marszrutce), to zobaczylibyśmy dużo więcej, np. delfinarium, gdzie pokazy są dwa razy dziennie o 14.00 i o 17.00, ale w poniedziałki nieczynne, albo jeden z najstarszych, a na pewno jeden z największych - 110 ha - Ogród Botaniczny i wiele innych cudnych miejsc. 24 godziny na Batumi to stanowczo za mało !
No ale trzeba było się pomału zbierać. Co prawda samolot mieliśmy dopiero o 6.30 rano, ale z marszrutkami to różnie bywa i jak się dowiedzieliśmy pocztą "pantoflową" ostatnia do Kutaisi odjeżdżała o 19-stej. Wiec, żeby być pewnym, że się nie spóźnimy zdecydowaliśmy pojechać trochę wcześniej. Stwierdziliśmy, że jak będziemy wcześniej, to sobie jeszcze Kutaisi zwiedzimy. Co prawda w przewodnikach było napisane, że tam nic ciekawego do zwiedzania nie ma, ale w końcu to spore miasto, drugie co do wielkość w Gruzji - ok. 180 tys. mieszkańców, to może jednak coś ładnego znajdziemy. Wyjechaliśmy (razem ze znajomymi i ich córą) z Batumi ok. wpół do szóstej. Po drodze trochę mżyło, ale dokładnie nie wiem, bo całą drogę przespałam. Ale jak już po 2 godzinach dotarliśmy do Kutaisi  to tam padało całkiem, całkiem.
Wysiedliśmy gdzieś podobno w centrum, ale oprócz McDonalda nic tam więcej ciekawego nie było. Miasto jest brzydkie, szare i brudne, co ta deszczowa aura jeszcze potęgowała. Zdegustowani odwiedziliśmy sklep, żeby zakupić sobie coś do picia i jedzenia i postanowiliśmy ruszyć na lotnisko. Ale to też nie takie proste. Ostatnia(podobno) marszrutka odjechała o 20, czyli mniej więcej wtedy, kiedy my dotarliśmy. Jak tak staliśmy na przystanku, wśród tłumu taksówkarzy, którzy chcieli nas na to lotnisko zawieźć, poznaliśmy jeszcze parę Polaków i jeden taksówkarz z troszkę większym autem zabrał nas wszystkich - czyli 6-cioro dorosłych + dziecko + kierowca + bagaże, za kwotę na osobę taką jakbyśmy w marszrutce zapłacili. Na lotnisko było jakieś 25 km, ale czas podróży skrócił się maksymalnie, dzięki szaleństwu kierowcy.
Na lotnisku czekał już na nas kolega z rezerwacją ;)) Bo lotnisko w Kutaisi jest specyficzne ! Jest zupełnie nowe i poza stanowiskami odprawy nie ma tam zupełnie nic. No sorry, jest internet WiFi free ;)) Nie ma sklepu, nie ma baru, nie ma nawet automatu na napoje - dosłownie nic. Ale jest kilka fajnych kanap ;) Tzn. są takie miejsca do siedzenia, a wręcz do leżenia, pokryte tzw. skórą ekologiczną, miękkie i wygodne, ale jest ich niewiele 3 albo 4 i pomieścić mogą max 10 osób każda. No i nasz kolega, ponieważ wcześniej dotarł na lotnisko, zarezerwował nam takie fajne miejsce. Dzięki temu mogliśmy sobie spokojnie na lotnisku spać :)) I szczerze mówiąc skorzystałam z tego - zasnęłam przed 23-cią, a obudziłam się ok. 4.00, jak przyleciał samolot z Mińska i na lotnisku zrobił się hałas ;))
Nie wszyscy jednak mogli sobie pozwolić na takie luksusowe spanie, ci, którzy się nie załapali na takie miejsca musieli spać na podłodze, bagażach lub na karimatach. A prawie wszyscy pasażerowie lotu do Polski i drugie tyle lotu do Mińska spędzali noc na lotnisku !
Na szczęście koło 5-tej zaczęło się coś dziać, przeszliśmy odprawę, a potem to już z górki było ;))

Koniec !!!

wtorek, 16 lipca 2013

Gruzja cz IV - Wardzia


Z Kazbegi marszrutki jeżdżą jedynie do Tbilisi, przed nami więc były 3 godziny podróży. To znaczy wtedy tak nam się wydawało ;)
Nie zdążyliśmy na marszrutkę na 9-tą, ale spotkaliśmy naszych kompanów z wieczornej imprezki. Oni zdążyli, byli 15 minut przed 9-tą, ale marszrutka była już pełna i ich nie zabrała, więc jechali z nami.
Wyruszyliśmy godzinę później.

Tym razem po drodze mieliśmy tylko jeden przystanek, przy jakimś źródełku,
z kilkoma straganami,

gdzie nawet krowy korzystają z toalety ;))
Gdy dotarliśmy w końcu na Didube nagle okazało się, że nie zostajemy w Tbilisi, nie idziemy do łaźni, nie jedziemy nocnym pociągiem do Batumi, tylko przesiadamy się w kolejną marszrutkę i jedziemy do Wardzi - blisko 270 km !!! Nie wiem dlaczego tak się stało, ot, kolega sobie wymyślił. Co prawda na pociąg do Batumi szans nie mieliśmy, bo bilety podobno trzeba kupować co najmniej dwa dni wcześniej, zwłaszcza na nocny, ale spędzać cały dzień i przy 50 stopniowym upale w marszrutce to na prawdę nic ciekawego.
A jako ciekawostkę dodam tylko, że mieliśmy ze sobą tylko chleb i wodę. Na szczęście gdzieś w połowie trasy kierowca się zatrzymał przy małej przydrożnej knajpce i mogliśmy coś przekąsić.
Po 4 godzinach z szalonym kierowcą dojechaliśmy do miejscowości Achalciche, gdzie przesiedliśmy się w kolejną marszrutkę, która jeszcze godzinę wiozła nas do Wardzi.
I tak jak wyjechaliśmy o 10.00 tak o 17.40 wysiedliśmy z marszrutki - ponad 7 i pół godziny w drodze, myślałam, że w depresję popadnę ! Miałam naprawdę wszystkiego dość. Byłam wściekła, że tak daliśmy się wkręcić naszemu koledze.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że mamy mało czasu, bo twierdza jest czynna do 18-stej. Myślałam, że coś mnie zaraz trafi ! Na szczęście pan w kasie nas uspokoił, że do 18-stej można wchodzić, ale zwiedzać godzinę dłużej i spokojnie godzina nam wystarczy.

Może dwa zdania o tym co to jest Wardzia. Otóż jest to miasto-klasztor wydrążone w skale do wysokości 1.300 m n.p.m. Wardzia została wybudowana na przełomie XII i XIII wieku, pierwotnie pełniła rolę twierdzy dla wojska i miała pomieścić ok. 20 tys. żołnierzy. Ale w momencie zagrożenia chroniła się tu cała okoliczna ludność, ponoć nawet 50 tys. Z zapisków wynika, że było tu kiedyś ponad 3 tys. komnat, teraz jest ich tylko ok. 250.


Nie wszystkie są dostępne do zwiedzania, bo w części mieści się klasztor. Jedną z komnat jest kaplica, ale nie było w okolicy popa i nie mogliśmy jej zobaczyć, ale już tunelem 150 metrowy przy kaplicy udało nam się przejść.
Po godzinie chodzenia po skalnym mieście nie zostało już nic do zwiedzania. Wróciliśmy na parking, gdzie się okazało, że ostatnia marszrutka do Achalciche odjechała o 18-stej (to ta którą przyjechaliśmy), a następna będzie o 8.30 !!!
Achalciche jest przynajmniej miastem i można coś tam ze sobą zrobić, a w Wardzi oprócz twierdzy i jednego hotelu nie było zupełnie nic !
Nie mieliśmy wyjścia - żadne samochody tamtędy nie jeździły, więc na stopa szanse marne, a do Achalciche było prawie 70 km !
Poszliśmy więc do hotelu (gdzie gośćmi znów byli prawie sami Polacy), dostaliśmy pokój i poszliśmy coś zjeść. Jedzenie było bardzo dobre, ale wino... szkoda słów ! Pani dała nam trzy do spróbowania, jedno gorsze od drugiego - wszystko domowej roboty, kwas totalny ! No ale wzięliśmy po lampce.
Na drugi dzień rano szybka pobudka - w końcu trzeba jak najszybciej dojechać do Batumi. A tu kolejna niespodzianka: nasz kolega stwierdził, że nie ma ochoty jechać do Batumi, więc możemy jechać - on zostaje. No i został. Trochę się wkurzyliśmy - to my jedziemy cały dzień z nim prawie na koniec świata, a na pewno na koniec Gruzji, a on teraz nie jedzie ! No i może lepiej, wreszcie trochę czasu spędzimy sami ! Poszliśmy na miejsce przyjazdu marszrutek i czekamy. Pierwsza miała być o 8.30, a tu jakoś słabo. No ale źle nie było, bo już o 8.45 się pojawiła ;))
O 10-tej byliśmy już w Achalciche i zapytaliśmy o marszrutkę do Batumi. Zaraz znalazł się kierowca, wziął od nas bagaże, kupił nam bilety i powiedział, że odjeżdża o 11.30 ! Niestety wcześniejszych nie było. Achalciche było pierwszą i ostatnią miejscowością, gdzie udało nam się zobaczyć dworzec busowy z prawdziwego zdarzenia z ręcznie napisanym rozkładem jazdy i kasą biletową !
I tak mieliśmy szczęście, bo marszrutki do Batumi odchodzą tylko 2 razy dziennie o 11.30 i 15.30
Mieliśmy więc 1,5 godziny w Achalciche. Jest to miasteczko, ok. 17 tys. mieszkańców, w tym duża grupa Polaków. Jedynym miejscem wartym uwagi jest twierdza, poszliśmy więc ją zobaczyć. I tu przeżyliśmy szok. Pierwszy raz w Gruzji (poza Tbilisi) widziałam coś tak zadbanego i świetnie wykorzystanego. Twierdza jest w świetnym stanie, odnowiona, z pięknymi ogrodami. Jest restauracja, sklepiki, miejsce do zwiedzania. Naprawdę pięknie zrobione i utrzymane.




Ale w końcu nadszedł nasz czas i nasza marszrutka ruszyła do Batumi - przez Kutaisi - jedynie 377 km ! Czyli około 6 godzin ! Niestety mimo, że jest jedna krótsza droga to nie jeżdżą nią marszrutki - jest to droga górska, często bez asfaltu, tylko dla terenówek, a przejazd zajmuje znacznie więcej niż 6 godzin. Drugi dzień w marszrutce doprowadzał mnie do łez, ale Batumi było celem naszej wyprawy i było już tak blisko...      
cdn...

niedziela, 14 lipca 2013

Gruzja cz.III - Kazbeg


Wstaliśmy wcześnie rano, żeby jak najszybciej wyjechać. Oczywiście najpierw musieliśmy dojechać na sławetne Didube. Ponieważ marszrutki rozkładów jazdy nie mają, nie mogliśmy szykować się na konkretną godzinę, tylko dopasować do tego co będzie. Na szczęście po 10-tej pojazd wiozący nas w góry wyruszył. Przed nami była ponad 3 godzinna podróż. Okazało się, że busikiem podróżują sami Polacy ;) Poznaliśmy grupkę ludzi 55+ (jak sami o sobie mówili), którzy wybrali się do Gruzji na dwutygodniową wyprawę, a jako przewodnika mieli swojego dobrego znajomego - Rosjanina, który od 20 lat mieszka w Polsce, a zna różne rejony byłego ZSRR. Dzięki swojej biegłej znajomości języka udało mu się wynegocjować, że kierowca marszrutki zatrzymywał nam się po drodze w ciekawych miejscach.
Ruszyliśmy w podróż Gruzińską Drogą Wojenną (GDW) - drogą wiodącą z Tbilisi przez Wielki Kaukaz aż do Władykaukazu, łącznie 208 km. My mieliśmy do przebycia jedynie 130 km ;)
Najwyższym punktem Gruzińskiej Drogi Wojennej jest Przełęcz Krzyżowa (2379 m n.p.m.) GDW swoją nazwę zawdzięcza częstym działaniom wojennym, konflikty z Rosją zwłaszcza w czasie  rosyjskiej aneksji Kaukazu na początku XIX w. Stan drogi momentami jest naprawdę tragiczny, a jak jechaliśmy lewą stroną, prawie jednym kołem nad przepaścią, to zobaczyłam w przepaści resztki jakiegoś samochodu.

Pierwszy postój mieliśmy jakieś 65 km od Tbilisi, nad zbiornikiem Żinwali przy fortecy Ananuri pochodzącej z przełomu XVI i XVII (obiekt wpisany na listę UNESCO).



Kolejną atrakcją GDW jest Gudauri - nowoczesny ośrodek narciarski z trzema wyciągami wagonikowymi i 7 km trasami narciarskimi. Tam się jednak nie zatrzymywaliśmy - w końcu to nie sezon zimowy ;))
Następny przystanek mieliśmy w punkcie widokowym  - pomniku "wieczystej przyjaźni radziecko - gruzińskiej". Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego umieściłam to w cudzysłowie ;))



Ostatnie miejsce postoju mieliśmy już zjeżdżając z przełęczy. Na naszej drodze ukazały się czerwone skały:


Są to tarasowate nacieki wapienne, powstałe przez odparowanie nasyconej minerałami wody, stale sączącej się ze zbocza. Podobne zjawisko występuje w Turcji w słynnych Pamukkalach, ale tam skały są śnieżnobiałe.
Po trzech godzinach podróży dotarliśmy do niewielkiej miejscowości Kazbegi. Po drodze mijają np. takie przeszkody:
Tam jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z marszrutki, a już  nachalne Gruzinki wparowały do środka nagabując nas na nocleg. Udało nam się jednak opędzić i ruszyliśmy ku najbliższej knajpce, żeby coś zjeść. Spotkani na miejscu Polacy poradzili nam, żeby spróbować szaszłyków cielęcych - bo są niezłe. Oczekując na nasze zamówienie nasz kolega przedstawił nam swój plan. Stwierdził, że idziemy do klasztoru Ciminda Sameba (na wysokości 2.170 m n.p.m.), tam przenocujemy pod gołym niebem, albo pod jakimś daszkiem w klasztorze, a rano pójdziemy w góry w stronę Kazbeku. Mieliśmy ze sobą śpiwory i karimaty, ale jak to usłyszałam to się tylko w głowę postukałam i powiedziałam, że ja nie idę ! T. mi wtórował - nie będziemy spali w górach pod gołym niebem, a poza tym nie wybieramy się na Kazbek ! W końcu stanęło na tym, że jak on chce, to niech idzie, my zostajemy w Kazbegach i w góry na chodzenie wybieramy się na drugi dzień.
Polacy siedzący przy sąsiednim stoliku troszkę podsłuchali naszą rozmowę i bardzo dobrze, bo to co powiedzieli chyba dotarło. Oni właśnie wrócili z gór i zdobyli Kazbek. (5.047 m n.p.m.). To nie jest górka do wejścia, to jest niebezpieczna góra do wspinaczki. Opowiadali, że najpierw dojechali do klasztoru (można tam dojechać) tam nocowali w namiotach (!) i rano wyruszyli. Po 8 godzinach marszu w górach dotarli do Stacji meteo na lodowcu, gdzie rozbili obóz. Kolejnego dnia wspinali się 4 godziny, bo widoczność zrobiła się słaba i musieli rozbić obóz  i czekać do następnego dnia rano, kiedy to po kolejnych trzech godzinach wspinaczki dotarli na szczyt. Całe wejście, nie licząc odpoczynku zasłużonego i wymuszonego to 17 godzin. Do tego cały sprzęt alpinistyczny, odpowiednie zabezpieczenie medyczne i ciepła odzież, bo w górach temperatura jest cały czas ujemna, a na Kazbeku cały rok leży śnieg. Powiedzieli nam też, że w klasztorze nie ma gdzie nocować, a nawet jakby było, to pop się na to nie zgadza, bo kościół i klasztor są miejscem kultu religijnego i od wczesnych godzin porannych przychodzą tam wierni, żeby się modlić. A spanie pod gołym niebem jest bez sensu, bo po pierwsze w nocy jest zimno, a po drugie nad ranem krowy atakują ;))
Potem dołączyli jeszcze inni Polacy, którzy też Kazbek zdobyli i poinformowali naszych nowopoznanych znajomych, o śmierci 7 Bośniaków, po których przyleciał kilka godzin wcześniej śmigłowiec ratowniczy, ale niestety za późno. Cała grupa zmarła na obrzęk mózgu spowodowany chorobą wysokościową ! Nie mieli tabletek na tą chorobę, nie chcieli pomocy, którą oferowali inni alpiniści i tak tragicznie to się dla nich skończyło. To chyba przemówiło to kolegi, bo ochota na Kazbek mu odeszła.
Co do naszych nowych znajomych, to oni z Kazbegi jechali prosto do Rosji, żeby zdobyć jeszcze Elbrus, jednak jak spotkaliśmy się potem na lotnisku, to opowiadali, że nie zdobyli Elbrusa, ze względu na problemy z aklimatyzacją jakie się u nich pojawiły. Dobrze, że u nich zdrowy rozsądek zwyciężył nad chęcią zdobycia szczytu !
Co do Polaków, to jeszcze w Kazbegach i potem w górach spotykaliśmy praktycznie samych Polaków: i takich co przyjechali na wspinaczkę i takich co są turystycznie. Poza jedną parą czeską i jedną litewską, no i jednym Irlandczykiem - byli sami Polacy !

Ale wrócimy do nas. Skoro pomysł spania pod gołym niebem nie wypalił ruszyliśmy na poszukiwanie "kwatiry". Nie było to trudne, bo panie nadal koczowały na przystanku, żeby dopaść jakichś turystów. Nas od razu "wyhaczyła" jedna solidna Gruzinka i widać, że chyba jakąś wysoką pozycję miała, bo od razu wszystkie inne odeszły na bok. Kwatira jak kwatira - nic szczególnego, ot gospodarstwo, gdzie kury po podwórku biegają, a widać, że gospodarze się z domu do domku letniskowego przenieśli, a dom na potrzeby turystów oddany. Dom jak na standardy Kazbegi bardzo przyzwoity, remontowany i  nawet część okien miał plastikowych.
Najważniejsze jednak, że było łóżko, prysznic i ciepła woda. Rozlokowaliśmy się w pokoju i coś trzeba było ze sobą zrobić, dopiero 16-sta dochodziła, a siedzieć i się zastanawiać to nie ma nad czym ! Chwyciliśmy za przewodniki i znaleźliśmy wodospad, nad który można byłoby się udać. Ruszyliśmy najpierw przez centrum Kazbegi

i dalej piechotą szosą w stronę granicy z Rosją. Szło nam się dość dobrze, bo z górki, ale musieliśmy nałożyć bluzy, bo w górach w cieniu było już chłodno.
Zgodnie z naszymi wyliczeniami do wodospadu było jakieś 8 km, ale czemu nie zrobić sobie drogi na skróty ? Po kilku kilometrach marszu  wyrósł przed nami kierunkowskaz do Tsdo, tylko 2,5 km. Postanowiliśmy udać się do tej wioski i zobaczyć, czy przez nią nie da się skrócić drogi do wodospadu. Po krótkiej wspinaczce naszym oczom ukazał się wioska - kilka domów, w kiepskim stanie i ani żywego ducha.


Po jakiejś chwili wyszedł do nas chłopczyk 8 może 10-cio letni, z którym dogadaliśmy się na migi i po gruzińsku, że żadnej drogi na skróty nie ma ! Musieliśmy więc wracać do głównej drogi. Ale nie byliśmy już sami. W Tsdo przyplątał nam się kompan podróży - młody owczarek kaukaski,
który za nic nie chciał się od nas odczepić. Szedł więc z nami. Szliśmy dalej nawet przez tunel zupełnie nieoświetlony, na szczęście z chodnikiem. I jak już całkiem straciłam nadzieję, że gdzieś dotrzemy znów ni stąd ni zowąd ukazał się kierunkowskaz - skręt w lewo na Gweleti. Ruszyliśmy więc dalej tym razem droga polną wśród malowniczych skał i bujnej roślinności.

Nasz towarzysz zakolegował się z robotnikami pracującymi przy rzece, wiec dalej szyliśmy już bez psa ;)) No, ale szliśmy, szliśmy i wodospadu jak nie było tak nie było ! Kolega poszedł przodem, a my mieliśmy już odpuścić i zaczekać, ale stwierdziliśmy, że dojedziemy jeszcze kawałeczek. I cudowny widok ukazał się tuż przed nami. 40 metrowy wodospad Gweleti. Nie podchodziliśmy blisko, ale nawet z daleka robił wrażenie i to duże !!!

Niestety czas nie jest z gumy i zbliżał się wieczór, a w górach ciemno zaczyna się robić wcześniej, a przed nami było jeszcze 8 km drogi powrotnej i to pod górkę ! Ale na nasze szczęście po wyjściu na szosę pierwszy samochód na jaki zamachaliśmy się nam zatrzymał. Jechał Azer, który na stałe pracuje w Rosji, a mieszka w Azerbejdżanie i dojeżdża do pracy 6 godzin w jedną stronę. Na szczęście pracuje co 2-3 dni.
Szybko wróciliśmy do Kazbegi i zdążyliśmy wprost do małej knajpki coś przekąsić. Tu poznaliśmy dwóch chłopaków z Łodzi, którzy zachęcali nas do spróbowania czaczy - miejscowej wódki, co to ma ok. 60 procent, którą koniecznie trzeba popijać gruzińskim winem ;)
Rano wstałam rześka i świeża, w przeciwieństwie do chłopaków, którzy wciąż byli przeziębieni i ruszyłam do sklepu po coś na śniadanie. Wyszłam na zewnątrz i zamarłam. Pierwszy raz moim oczom ukazał się Kazbek !

Jak przyjechaliśmy poprzedniego dnia widać było tylko klasztor Kazbek był w chmurach, teraz ukazał się w całej swej krasie - dokładnie jak okładka z przewodnika, tylko jeszcze piękniej. Kazałam chłopakom zrobić śniadanie, a sama chwyciłam za aparat i narobiłam zdjęć z każdej strony. I bardzo dobrze, bo już godzinę później po Kazbeku śladu nie było.
Po śniadaniu ruszyliśmy w góry. Po godzinnej morderczej wspinaczce dotarliśmy do klasztoru Cimindy Sameby (Świętej Trójcy). Miejsce to jest nie tylko miejscem kultu religijnego, ale też symbolem Gruzji. Kościół, który tam się znajduje  zbudowany został w XIV i jest bardzo klimatyczny.


Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy ruszyć dalej w góry, a im wyżej wchodziliśmy, tym piękniejsze widoki Kaukazu ukazywały się naszym oczom. Kolega poszedł trochę wcześniej i inną trasą, my ruszyliśmy grzbietami i tak szliśmy od skałki do skałki, a to może jeszcze jeden wierzchołek, może jeszcze jeden.



I jak potem patrzyłam na mapie doszliśmy gdzieś do wysokości 2700-2800 m n.p.m., czyli na najwyższą wysokość na jaką weszliśmy na własnych nogach !
Zmęczenie jednak dało się we znaki, więc ruszyliśmy w drogę powrotną.
.
A wieczorem wróciliśmy do tego baru co dzień wcześniej, do naszych znajomych łodzian. Wieczór, przy dwóch karafkach czaczy mocno nam się przedłużył. Chłopaki opowiadali o tym co już widzieli w Gruzji i co można zobaczyć, a poza tym o innych swoich podróżach. Jeden z nich w ciągu ostatnich 17 lat był 21 razy w Indiach i zwiedził prawie całą Azję.
Pod wpływem ich opowieści nasz kolega podjął decyzję, że na drugi dzień jedziemy zwiedzać Wardzię.
Ale o tym już  następnym razem ;)
cdn...