Oczywiście nie bylibyśmy nami, gdybyśmy leżeli na tej Fuercie
brzuchami do góry - czy to na plaży, czy przy basenie, albo też gdybyśmy
się tylko drinkami raczyli. To nie my ;)
Już
pierwszego dnia, po porannym zwiedzaniu miasteczka i spotkaniu z
rezydentką mój Małżonek stwierdził, że jest tu taka jedna górka (Pico de
la Zarza) - niewysoka tylko 800 m n.p.m. o ta:
No
niedaleko, więc się wybraliśmy. Szybko doszliśmy na górę, ale tam
okazało się, że jesteśmy raptem na 200 m n.p.m., a ta nasza "górka" jest
jeszcze ładny kawał wspinaczki przed nami ;)
W
sumie wyszła nam wyprawa na 3,5 godziny (choć jak wracaliśmy to
zobaczyliśmy znak, który informował, że na szczyt jest 3,5 h, my
obróciliśmy tam i z powrotem). Ale było warto :)
Niby 800 m n.p.m.
nie jest bardzo wysoko, gdzie np. Śnieżka w Karkonoszach ma 1.602 m
n.p.m., ale trzeba wziąć pod uwagę, że wyprawa z poziomu 0 na 800 jest w
sumie bardzo zbliżona do tej z Karpacza (ponad 750 m n.p.m.) na Śnieżkę
;)
W
tym miejscu jest właśnie przewężenie wyspy i ze szczytu widać oba
brzegi - wschodni - zaludniony, z plażami i hotelami i zachodni -
wyludniony z kilkoma plażami i głównie z klifami.
Widoczki piękne, choć było lekko zamglone.
Innego
dnia wybraliśmy się na większą wyprawę, w tereny, gdzie kończy się
asfalt. Morro Jable jest praktycznie ostatnią miejscowość na południu
wyspy. Praktycznie, tzn. turystycznie. W głębi schowane są jeszcze fajne
miejsca. W momencie kiedy kończy się asfalt i zaczyna się droga
szutrowa, momentami nawet bardzo dziurawa, po mniej więcej 12 km jest
rozjazd. Jedną drogą jedzie się do latarni morskiej (jakieś 8 km), a
drugą do ukrytej na zachodnim brzegu wioski Cofete. Pieszo nie da się
tego zwiedzić w jeden dzień, więc zaplanowaliśmy rower, ale odezwało się
moje kolano i skorygowaliśmy plany i zamiast rowerów wypożyczyliśmy
samochód. Prawdę mówiąc naczytaliśmy się w przewodnikach, że trzeba
wypożyczyć terenówkę, bo osobówka nie dojedzie, ale w wypożyczalni
powiedzieli nam, że taki samochód jak Fiat Panda i to o pojemności 1,1
da radę. I dał radę, a po drodze cieszyliśmy się, że to jednak samochód
nie rower, bo rowerem to bym rady nie dała, nawet ze zdrowym kolanem ;)
Droga jak już wspomniałam okazała się szutrowa, zakurzona, bardzo kręta, wąska, i mocno dziurawa, ale widoki cudne.
Najpierw wybraliśmy się do Cofete. Jest to maleńka wioska, gdzie rybacy ukrywali się przed powszechną służbą wojskową.
Domów jest niewiele i nawet nie potrafię powiedzieć, czy są zamieszkane czy nie.
My
przejechaliśmy wioskę i pojechaliśmy prosto na plażę. Zaraz przy samej
plaży znajduje się mały cmentarz, bardzo dziwne, a zarazem magiczne
miejsce.
Nawet
wejść się tam nie dało - brama jest przysypana piaskiem, ale przy murku
wydmy są na tyle spore, że można zajrzeć przez mur do środka.
Na plaży chwilę spędziliśmy, ale ani o plażowaniu, ani o kąpaniu nie było mowy, bo fale były imponująco wielkie :)
Z plaży ruszyliśmy do miasteczka do jedynej knajpki na kawę
W
Cofecie jest jeszcze jedna atrakcja - Willa Wintera. Jest to bardzo
tajemnicze miejsce, wybudowane jeszcze przed wojną miało służyć jako
punkt strategiczny przy przerzucaniu zbrodniarzy wojennych do Ameryki
Południowej. Ponoć sam Adolf Hitler przeszedł tam operację plastyczną.
Więcej ciekawostek możecie przeczytać
tu lub
tu.
Nie dane nam jednak było wejść do środka, bo posesji pilnował spory pies, mam tylko jedno zdjęcie z zewnątrz
Z
Cofety ruszyliśmy z powrotem do rozdroża, a dalej na latarnię morską
wysuniętą najdalej na południe na Fuercie - Faro de Punta Jandia
Po
obejrzeniu widoczków, przejściu okolicy i zrobieniu tysiąca zdjęć
ruszyliśmy z drogę powrotną, a po drodze zaplanowaliśmy zatrzymać się w
miejscowości Puerto de la Cruz
na
rybny kociołek - co według przewodnika trzeba koniecznie spróbować.
Niestety szef lokalu "Punto de Jandia" poinformował nas, że na to danie
trzeba czekać ok godzinę i szkoda, że wcześniej nie przyszliśmy, bo mogliśmy złożyć zamówienie jadąc do latarni, a teraz byśmy mieli już
gotowe danie. Zaproponował nam jednak inne pyszne danie dla dwojga -
kilka rodzajów smażonej ryby, z ziemniakami w mundurkach, sałatką i
sosami.
Było pysznie, domowo i bardzo sympatycznie :)
Po jedzeniu udaliśmy się jeszcze na spacerek po miasteczku
a
potem wytropiliśmy jeszcze jedną drogę, która zawiodła nas do Punta
Pesebre. W sumie nie ma tam nic poza punktem świetlnym - bo to nawet nie
latarnia tylko punkt na baterie słoneczne -
ale dla tych widoków i tak warto było jechać:
Z
tego cudnego miejsca wróciliśmy do Morro Jable. Ale że samochód był
wypożyczony do następnego poranka, postanowiliśmy jeszcze skorzystać i
pojechać inną drogą, w inne miejsce na romantyczny zachód słońca.
Dojechaliśmy w malownicze miejsce (nota bene znowu drogą szutrową w
wielkimi dziurami),
na szczyt góry skąd mieliśmy piękny widok na zachód słońca
W drodze powrotnej zachwyciła nas jedna plaża
I
dzień później okazało się, że było to miejsce naszej kolejnej wcześniej
zaplanowanej wycieki, ale o tej i innych plażach już następnym razem :)
cdn...